Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dater z bazy wypadowej Czarna Białostocka. Przekręciłem na dwóch kołach 33225.50 kilometrów w tym 7698.22 w terenie. Kręcę z prędkością średnią 26.15 km/h i dociskam jeszcze bardziej :D
Więcej o mnie.

2014 button stats bikestats.pl 2013 2012 2011 2010 2009

Statystyki i osiągnięcia


Najdłuższy dystans: 342 km
Maksymalna prędkość: 79,20 km/h Najwyższe wzniesienie: 2920 mnpm Maksymalna suma przewyższeń: 2771 m

Pogoda

+2
+
-3°
Czarna Bialostocka
Niedziela, 24
Poniedziałek + -3°
Wtorek + -5°
Środa + -2°
Czwartek + -2°
Piątek + -3°
Sobota + -3°

Linki


BTR2







hosting


Instagram

GPSies - Tracks for Vagabonds


Zalicz Gminę - Statystyka dla Dater


Opencaching PL - Statystyka dla Dater

Kontakt




Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dater.bikestats.pl

Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:3632.47 km (w terenie 3176.90 km; 87.46%)
Czas w ruchu:154:11
Średnia prędkość:23.56 km/h
Maksymalna prędkość:61.90 km/h
Suma podjazdów:30176 m
Maks. tętno maksymalne:197 (100 %)
Maks. tętno średnie:179 (91 %)
Suma kalorii:114676 kcal
Liczba aktywności:61
Średnio na aktywność:59.55 km i 2h 31m
Więcej statystyk

Maraton Kresowy w Sokółce

Niedziela, 7 sierpnia 2011 · dodano: 30.10.2011 | Komentarze 0

Dzień zapowiadał się ciężko. Jakieś choróbsko się przyplątało w tygodniu i nie czułem się najlepiej. Dodatkowo zapowiadał się piekielnie gorący dzień. I taki był, nie wiem czy to prawda, ale Polar zarejestrował mi temperaturę 37 st.!!! Z reguły pokazuje prawidłowo, więc wszystko możliwe.
W Sokółce stawiła się tym razem większość teamu :) Mobilizacja była.

Refleks Bike Team - startujemy w Sokółce © dater


Stoimy w cieniu prawie do końca, bo na starcie naprawdę ciężko w słońcu wystać.

na starcie © dater


na starcie mini © dater


Na trasie naprawdę ciężko. Sucho, pełno pyłu, piachu. Miejscowi porobili jaja i czołówka się pogubiła. Marcin był przede mną a w połowie dystansu patrzę mnie dogania. Do połowy cisnąłem, jechaliśmy razem, później był moment gdzie wyskoczyliśmy na szuter, pod wiatr i tarka. Wymiekłeeem :( Od tego momentu masakra, coraz gorzej się czułem, nogi odmawiały posłuszeństwa, płuca też.

na trasie © dater


Ostatnie kilometry to mordęga dookoła zalewu w Sokółce, wytrzęsło jak cholera.

ufff - meta © dater


Na mecie dosłownie padłem. Czułem sie fatalnie, miałem dreszcze. Przegrzanie, udar czy coś takiego. Normalnie żar lał się z nieba, a mną trzęsło. Na pewno miałem gorączkę. Od razu paracetamol zaaplikowałem i… piwko. Pomogło ;)

...padłem © dater


Chłopaki z mini czuli się ok – przymierzali się nawet do podium ;)

chłopaki przymerzają się do podium :) © dater


Marcin przede mną, Adaś pogubił trasę i zaliczył DNFa. Czaro też ledwo dojechał.
Generalnie start fatalny, przechorowany… masakra. Coś nie mam szczęścia do tej Sokółki, w tamtym roku był to mój pierwszy start w zawodach i też nie wspominam go dobrze. Oby w w przyszłym roku było lepiej.
Wynik:
Open: 52/89, rating: 79%, kategoria Elita: 21/36, rating 79%



  • DST 59.70km
  • Teren 56.00km
  • Czas 02:52
  • VAVG 20.83km/h
  • VMAX 48.20km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • HRmax 189 ( 94%)
  • HRavg 174 ( 88%)
  • Kalorie 2033kcal
  • Podjazdy 660m
  • Sprzęt Cube Reaction GTC Team
  • Aktywność Jazda na rowerze

MazoviaMTB Supraśl

Niedziela, 31 lipca 2011 · dodano: 29.10.2011 | Komentarze 0

Robię wpis po strasznie długim czasie i przerwie w pisaniu. Niestety notoryczny brak czasu i wpisy z lipca jeszcze leżą :(
Pamiętam odczucia: ładna pogoda, ciepło, aczkolwiek zbierające się chmury (pod koniec dnia lało)
Pamiętam, że naprawdę dobrze mi się jechało. Załatwiłem start z ósmego sektora, udało się awansować do 5-go. Cube jak na swoje pierwsze zawody spisywał się znakomicie, wszystko grało.
Pamiętam dziewczynę, chyba z Krossa, z którą jechaliśmy razem. I raz ona mnie, następnym razem ja przed nią. Nie dane nam było jechać do końca razem, a na to się zapowiadało. Doznałem szoku jak skręciła na giga…
Pamiętam jak dogoniłem Izę, ale już nie miałem siły jej przegonić. Jak dogonił mnie Master Darek… i tyle go widziałem. Ale ogólnie bardzo udane zawody, świetna jazda, super odczucia.
Cały Team też się spisał :)

Wynik:
Open 115/300, rating 76,5%, M3 44/117, 79,9%

przed startem © dater

na podjeździe pod Zapieczki © dater

Marcin © dater

w las... © dater

na mostku © dater

na mecie © dater

i po zawodach © dater



  • DST 51.40km
  • Teren 40.00km
  • Czas 02:05
  • VAVG 24.67km/h
  • VMAX 47.70km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • HRmax 188 ( 95%)
  • HRavg 173 ( 88%)
  • Kalorie 1474kcal
  • Podjazdy 205m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Kresowy Sopoćkinie (Białoruś)

Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 28.08.2011 | Komentarze 0

Trochę wrażeń z pobytu na Białorusi opisałem wcześniej.
Teraz pora na start maratonu. Jak zwykle ok. 11 wystrzał startowy i jedziemy!!!

start © dater


Na początek kilka kilometrów asfaltu, potem zjazd na leśnie ścieżki. Generalnie bardzo płaski maraton, ale urozmaicony. Było trochę asfaltu, leśne płaskie dukty, ale też ścieżki pełne korzeni i bujania. Do tego kilka lekkich podjazdów i zjazdów, ale w głębokim piachem, który tworzył delikatne problemy prze sterowaniu i jeździe. Pierwszą pętlę robi mi się nieźle, ale większość czasu jadę sam. Trochę tasowania z innymi, ale bez większej historii. Na koniec pętli fajny singiel wśród drzew wzdłuż kanału i zjazd koło bunkra :)

zjazd koło bunkra © dater


Końcówka po kilku trudnych technicznie mostkach, (później słyszałem że trochę problemów z nimi ludzie mieli), dla mnie bez problemu. I jeszcze mokry koniec wzdłuż kanału i nawrót na drugą pętle. Jadę asfaltem sam i ciężko idzie, przy zjeździe do lasu dogania mnie Białorusin. Siadam mu na kole i trzymam się dobre kilkanaście kilometrów. W którymś momencie mówi i pokazuje, żebym przejął prowadzenie. Chce go zmienić, ale nie daję rady. Kilometr później znów zaczynają się znane mi piaszczyste podjazdy i zostaje w tyle. Przeżywam kryzys, zaraz potem kilka kilometrów bujania na korzeniach, które mnie wykańczają. I końcówkę jedzie mi się już tragicznie. Doganiam jeszcze 2-3 zawodników, ale na końcu także dwóch mnie jeszcze bierze.
Meta, tam całkiem niezłe żarcie (pozostały dobre wrażenia bo nie pamiętam już co to było:D) Potem kąpiel w zalewie i naturalne Spa pod zaporą. Kilka piwek, dekoracje, załadunek do autokaru i powrót do Polski.
Generalnie może start nie najlepszy, hotel nie najlepszy – delikatnie powiedziane ;) - ale świetny klimat i wspomnienia. Jedna z najfajniejszym wypraw maratonowych do tej pory. Na koniec dokonuje jeszcze w autobusie transferu do drużyny. Bardzo dobry zawodnik zgadza się dołączyć do RBT w zamian za kontuzjowanego i połamanego Saszkę. Mamy więc szansę dalej na całkiem niezłe punkty w generalce. W Sopockiniach dzięki szerokiej reprezentacji zdobywamy drużynowo drugą lokatę :) Niestety nie doczekaliśmy się na razie dekoracji.

reprezentacja RBT na Białoruś... (niepełna) © dater


Wynik okazuje się więc całkiem niezły. Tak jeśli chodzi o drużynę, jak i o mnie. Oczywiście nie było na Białorusi największych wymiataczy od nas, brak Litwy. Ale zadowolenie jest :)
Czas zwycięzcy: 1:42:55
Mój czas: 2:05:12, Open: 32/85, rating 82,20%, Elita: 16/48



  • DST 54.90km
  • Teren 54.90km
  • Czas 02:50
  • VAVG 19.38km/h
  • VMAX 47.50km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • HRmax 185 ( 94%)
  • HRavg 170 ( 86%)
  • Kalorie 1928kcal
  • Podjazdy 665m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Kresowy w Łomży

Niedziela, 3 lipca 2011 · dodano: 21.07.2011 | Komentarze 0

Po przygotowaniach i małym rozjeździe ustawiamy się na starcie. Ostatecznie na dystansie maratonu startuje nas tylko trzech: Ja, Sasza i Czaro. Adam tym razem rezygnuje, ma kontuzje kolana i nie czuje się na siłach na dłuższy dystans, jedzie więc mini. Razem z nim na małym dystansie startuje jeszcze Kacper, Moki, Piotrek, Jacek, Misza, Gerard i Zdzisio. Ze startu rezygnuje w ogóle Misiek, bo wyspać się wreszcie musi ;)
Start kilka minut po 11-stej, staram się iść od razu ostro i trzymać Saszki.

na starcie © dater


Pierwszy kilometr to od razu błoto i zatory, kilka upadków i kapci. Robi się tłoczno i czołówka odchodzi. Do tego na pierwszym podjeździe psuje się quad i można przejechać tylko pojedynczo obok niego. Wychodzi zator i to na dodatek trzeba pokonywać go pieszo. Czołówka odjeżdża… znów :(
Staram się utrzymać równe tempo i pozycje, chociaż idzie ciężko. Już podczas rozjazdu czułem że to nie mój dzień. Do tego dochodzi naprawdę ciężki teren i warunki – mokro i błotniście. Chyba to mój najbardziej błotny maraton w „karierze” :)
Jako, że relację piszę sporo czasu po maratonie za dużo szczegółów już nie pamiętam. Wiem, że tasowałem się z kilkoma zawodnikami, raz zgubiłem trasę. Pamiętam że na ostatnim zjeździe i zakręcie o 90 stopni w lewo przed metą, na błocie miałem malownicze OTB. Kolega, który mnie gonił mówił, że myślał że ma mnie w garści. Ale mu się nie udało :)
Z naszej paczki nie dojechał tylko Misza, który zerwał łańcuch i dojechał na
metę samochodem obsługi.

Misza i jego zerwany łańcuch © dater


Ja dojechałem szczęśliwie, może z nie najlepszym miejscem ale generalnie zadowolony i… uwalony błockiem na maksa :)

Ptaq na mecie © dater


Sasza oczywiście tym razem był lepszy i to znacznie. Coraz trudniej jest mi go gonić…

Sasza na mecie © dater


Czaro, który dojeżdża sporo po nas, ma niezły komitet powitalny na mecie :)

Czaro i komitet powitalny na mecie © dater


... i sprzęt © dater




  • DST 54.30km
  • Teren 48.00km
  • Czas 02:38
  • VAVG 20.62km/h
  • VMAX 54.80km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • HRmax 189 ( 96%)
  • HRavg 172 ( 87%)
  • Kalorie 1834kcal
  • Podjazdy 540m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Kresowy w Michałowie

Niedziela, 12 czerwca 2011 · dodano: 22.06.2011 | Komentarze 0

Po przygotowaniach i krótkim rozjeździe punktualnie o 11.00 startujemy. Początkowo asfalt i tempo dość szybkie, ale udaje mi się utrzymywać w czubie i co dziwne, cały czas mam Saszkę w zasięgu wzroku. Nie jest źle :) Później szybki szutr i tumany kurzu. Niby trochę padało przez ostatnie dni, ale trasa okaże się strasznie sucha i „sypka”. I po kilku kilometrach zaczyna to być dotkliwe, piachy, zatory, postoje. Gdzieś Saszka mi ginie i staram się przeskakiwać do szybkich grup próbując gonić czołówkę. Ok. 12 kilometra udaje mi się podłączyć do szybkiego pociągu na kawałku twardego szutru i ze zdziwieniem widzę jak biorę Saszę, który wyraźnie przeżywa kryzys. Odwracam się, zostaje w tyle. Udaje mi się utrzymać w szybkiej grupie i tak jedziemy przez następne kilkanaście kilometrów. Co prawda piachy mocno stawkę szatkują, ale cały czas poruszam się mniej więcej wśród tych samych numerów. Około 25-go kilometra zauważam na ciężkim podjeździe, który podchodzę jak wszyscy, z tyłu Saszkę i wiem że się odrodził. Dochodzi mnie gdzieś z pięć kilometrów później i dalej jedziemy razem. Coś tylko mój skrzydłowy ma problemy z orientacją. Na szybkim szutrowym, długim zjeździe (54,8 km/h), gdzie wyraźnie już kilkadziesiąt metrów przed końcem widać strzałki do skrętu w prawo Sasza hamując przed mną wyraźnie się kładzie do skrętu w lewo i w ostatnim momencie krzyczę „gdzieeeee….ku…..”. Musi zawracać i goni mnie znów, a sytuacja powtarza się jeszcze dwa razy. I tak jedziemy razem, ciężkie podjazdy, momentami bardzo ciężkie. Po chyba szóstym takim który wjeżdżam na młynku wyję „ile jeszczeeee, chcą nas zajechać??”. Naprawdę nie przypuszczałem że mogą być u nas takie góry :) Do tego jeszcze częsty, bardzo głęboki, suchy piach. Naprawdę ciężki maraton. Trasa fantastyczna, super przygotowana, urozmaicona i zaskakująca. Długie, twarde podjazdy, piękne zjazdy (jak ten singiel po korzeniach i patykach w wąwozie).No i spotkanie z „duchem puszczy”. Wylatuję w którymś momencie zza zakrętu i widzę… dziadka z dredami długimi do kolan idącego miękkim krokiem. Aż się przestraszyłem, myślałem że fatamorgana :) Ale wpisy na forum kresowych rozwiewają moje wątpliwości – nie tylko ja go widziałem.
Około 45-go kilometra zaczynam mieć kryzys. Coraz ciężej się trzymać koła Saszki. Wyprzedza nas Iza (z którą się tasowałem już tego dnia kilka razy, pierwsza wśród kobiet) i Sasza z okrzykiem „bierze nas dziewczyna” przyśpiesza urywając mnie z koła. Widzę jeszcze ich przez jakiś czas, ale ostatecznie dojeżdżam sam do mety kilka minut za nimi.
Bardzo udany maraton. Świetna trasa, bardzo dobrze oznakowana, warunki ciężkie, ale pogoda dopisała. Temperatura w sam raz, nie padało. Dużo piachu i kurzu, co widać po nas na mecie :)

na mecie © dater


Żarcie na mecie dobre tym razem (makaron). Zostajemy jeszcze na dekoracji, trochę poruszamy się i gadamy wśród znajomych. Robię trochę zdjęć, niestety nie zdążam na dekorację open. Poniżej dekoracja drużyn, na pierwszym miejscu podium przedstawicielka UKS Wygoda i pierwsza w kategorii kobiet, „znajoma” - Iza

MK Michałowo - dekoracja druzyn © dater


Wyniki maraton:
Sasza (301) – czas 2:36:12 miejsce open: 53/110, miejsce kat. Elita: 23/49, rating open: 82,28%
Ja (300) – czas: 2:38:16, miejsce open: 55/110, miejsce kat. Elita: 24/49, rating open: 81,20%
Adam: (306) - czas: 2:54:33, miejsce open: 75/110, miejsce kat. Masters: 21/32, rating open: 73,63%
Wyniki mini:
Kacper (302) - czas: 01:12:28, miejsce open: 36/71, miejsce kat. Mini Open: 21,41, rating open: 76,22%
Moki (308) - czas: 01:12:40, miejsce open: 37/71, miejsce kat. Mini Open: 22/41, rating open: 76,01%
Misza (260) – czas: 01:14:38, miejsce open: 42/71, miejsce kat. Mini Open: 25/41, ratimg open: 74,01%
Misiek (309)- czas: 1:21:19, miejsce open: 56/71, miejsce kat. Mini Open: 33/41, ratimg open: 67,92%



  • DST 68.60km
  • Teren 62.00km
  • Czas 03:08
  • VAVG 21.89km/h
  • VMAX 41.20km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • HRmax 190 ( 96%)
  • HRavg 174 ( 88%)
  • Kalorie 2224kcal
  • Podjazdy 425m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Kresowy w Białymstoku

Wtorek, 3 maja 2011 · dodano: 07.05.2011 | Komentarze 0

Po krótkim rozjeździe, zbiórce teamu, ustawiamy się na mecie.

na starcie © dater


Zaraz po 11-stej peleton rusza. Sasza oczywiście wyrywa do przodu. Mimo startu za policja i przejazdu honorowego przez miasto nad stawy, gdzie będzie start ostry, peleton rwie się od razu i mocni z przodu cisną jak wariaci. Na Dojlidy wpadamy w kilku grupach, ja w drugiej. W pierwszej gdzieś z przodu jest Sasza, ze mną Adam, reszta gdzieś z tyłu.
Początek to trochę szutru, trochę asfaltu. Gdzieś od razu gubię Adama i trzymam się jednej grupy. Jedzie się całkiem nieźle, tylko tętno wariuje. Trasa oznaczona rewelacyjnie, peleton gdzieś z przodu, Saszę trudno będzie dojść.
Gdzieś na samym początku, koło Henrykowa na jakimś zakręcie piaszczystym nie wyrabiam się, mam problem, stopa wyrywa z bloku, zawahanie, uderzenie i krzywię osłonkę korby przy okazji tracąc, jak się okazuje, najmniejszą zębatkę w przełożeniu z przodu. Wszystkie górki, na szczęście na tej trasie niewielkie, pokonywać musiałem od tej chwili na średnim przednim przełożeniu.
Za Żednią zaczynają się górki którymi straszono i musze powiedzieć, że są całkiem ciekawe. Aczkolwiek najmniejszego przełożenia z przodu mi nie brakuje :)
Gdzieś od 30-go kilometra jadę z Andrzejem z Peletonu, gadamy trochę, tasujemy się na podjazdach i dopingujemy. Ok. 45-go kilometra doganiam Saszę. Ma problem z nogą, ścięgna pod kolanem bolą i widać że cierpi. Zaczynamy jechać razem, odpuszczając Andrzeja. Ciągnę Saszkę przez następne 15-20 kilometrów, spokojnie, ale udaje nam się jeszcze wyprzedzać. Gdzieś pod Henrykowem, na asfalcie Sasza odpuszcza, każe mi jechać swoim tempem, jest niedaleko do mety, dojedzie, da radę. Więc wrzucam wyższy bieg, dociskam i zaczynam ciągnąc grupę, która chwile wcześniej nas wyprzedza. Ostanie kilometry to grobla nad stawami… oj wytrzęsło i skatowało dupę niemiłosiernie. Nie oddaję prowadzenia w grupie do końca i wpadam z niej pierwszy na metę.

na mecie © dater


Trzy minuty po mnie wpada Saszka.

Sasza na mecie © dater


Utyka na nogę, jednak kolano i wiązadła dają znać o sobie. Robimy sobie zdjęcie na mecie.

RBT na mecie © dater


Maraton wbrew pozorom i zapowiedziom ciężki. Miał być lajt na początek sezonu, ale trasa zaskoczyła. Trochę krótkich, ale ostrych górek, był piach, było błoto, były straty w sprzęcie.

straty © dater


Pół godziny po nas na mecie jest Adam. Reszty już nie oczekujemy szybko. Okazuje się potem, że są dobrą godzinę po nas. Misiek nie kończy, siada mu kolano, wycofuje się i wraca szosą. Kacper z Piotrem wpadają na metę razem, Czarek za nimi.

Adam na mecie © dater


Pierwszy start RBT w miarę udany. Jeden z nas nie zakończył, chociaż miałem obawy że reszta bez treningów też będzie miała problem. Nikt nie był ostatni – nawet Czaro poszukujący krzaczków po trasie ;)

Wyniki:
Ja (300) – czas: 3:07:57, miejsce open: 77/177, miejsce kat. Elita: 36/85, rating open: 78,75%
Sasza (301) – czas: 3:10:20, miejsce open: 85/177, miejsce kat. Elita: 39/85, rating open: 77,77%
Adam: (306) - czas: 3:34:03, miejsce open: 123/177, miejsce kat. Masters: 25/39, rating open: 69,15%
Kacper (302) - czas: 4:19:22, miejsce open: 165/177, miejsce kat. Elita: 81/85, rating open: 57,07%
Moki (308) - czas: 4:19:22, miejsce open: 166/177, miejsce kat. Masters: 36/39, rating open: 57,07%
Czaro (307) - czas: 4:35:57, miejsce open: 171/177, miejsce kat. Masters: 37/39, rating open: 53,64%
Misiek (309) - DNF



Augustów - post scriptum

Piątek, 29 października 2010 · dodano: 31.10.2010 | Komentarze 0

Pojawiło się w sieci trochę zdjęć z Kresowego w Augustowie. No i na kilku siebie znalazłem :D A więc w ramach PS trochę historii z tego maratonu.

na starcie © dater


Jakiś zacięty na wielu zdjęciach z zawodów wyglądam. Tu też :D

...zacięty © dater


...gonię © dater


na mecie © dater


A na Satori następna godzinka zaliczona. Ponagrywałem trochę filmów o kolarstwie i jechałem oglądając "Hell on Wheels".
czas:1:00
HRMax:157
HRAvg: 134
kalorie: 466
temperatura: trzeba wiatrak wyciągnąć z piwnicy :)

  • DST 65.80km
  • Teren 56.00km
  • Czas 02:34
  • VAVG 25.64km/h
  • VMAX 44.30km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • HRmax 187 ( 95%)
  • HRavg 171 ( 87%)
  • Kalorie 1826kcal
  • Podjazdy 120m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maratony Kresowe Finał – Augustów

Niedziela, 3 października 2010 · dodano: 05.10.2010 | Komentarze 0

Po rozgrzewce zajeżdżamy pod start. Cały czas trwa jeszcze rejestracja, jest całkiem sporo startujących.

Maraton Kresowy Augustów - przed startem © dater


Przed jedenastą ustawiamy się na starcie, ale coś jest małe opóźnienie. Dopiero 11.10 startujemy. Najpierw spokojnie za pilotem przez miasto. Ale też jest niebezpiecznie, tłoczno, hamowanie, przyspieszanie, zwężenia, rondo. Za miastem przyspieszamy.
Plan z Saszą na ten maraton jest prosty. Wiemy że będzie płasko i szybko. A wiec trzeba się trzymać czoła, nie pozwolić się na oderwanie czołówce, bo później gonitwa będzie niemożliwa. Jak nie przyciśniemy od początku to nam ucieknął i tego nie da się już nadrobić.
A więc dociskamy od początku, trzymamy się czoła i pędzimy tymi pierwszymi rozjazdowymi kilometrami asfaltem na złamanie karku. Momentami na liczniku 45 km/h, a w zasadzie z około 40-stu to nie schodzi. Ale jest niebezpiecznie przy takiej szybkości w zwartej grupie. W którymś momencie z lewej strony widzę kontem oka i słyszę jak ktoś woła „uwaga”… hamowanie, ktoś leci przez kierownicę, ktoś uderza, kilka osób pada. Tylko łomot, chrzest metalu i krzyki… brrr… nie ciekawie to wyglądało. Mam nadzieję, że nic poważnego się nie stało, ale podejrzewam że karetka z obstawy wyścigu się przydała.
Działo się to wszystko z lewej strony, my na szczęście jechaliśmy prawą. Sasza przede mną, ja mu na kole siedzę. Dojeżdżamy do zjazdu w lewo z asfaltu, przez tory i zaczyna się teren. Cały czas w zasięgu wzroku grupa liderów, stawka się rozciąga trochę. Są pierwsze upadki, spięcia, ktoś na kogoś wpada. Na razie płasko, jedyna trudność to łachy piachu. I na jednej z nich, na około 10-tym kilometrze mam pecha. Ktoś przede mną się wykłada. Próbuję go ominąc lewa stroną, niestety zaczepiam kierą o jego kierownice i wywijam malownicze OTB. Na szczęście jest miękko i mała prędkość, więc szybko się zbieram i wsiadam na rower. Ruszam… a on mi nie jedzie tam gdzie chce. Kierownica się wykrzywiła o dobre 45 stopni. Zsiadam i mocuję się z nią dłuższą chwilę, poprawiam. Wsiadam na rower, dalej jest trochę krzywo, ale da się jechać. Niestety trące kontakt z grupą, nawet nie wiem czy Sasza przede mną czy za mną. Podejrzewam że z przodu bo trzymaliśmy się razem, wiec znów przyjdzie mi go ścigać.
Ścigam więc i ścigam. Ciężko to idzie, płasko. Wszyscy jada równo, nie ma górek, nie ma gdzie wyprzedzać. Okazuje się to, czego się obawiałem. Taki charakter trasy mi nie odpowiada. Wychodzi na to że jestem góralem, dobrze czuję się na podjazdach, umiem docisnąć, wyprzedzić. Na płaskim stać mnie tylko na jazdę z innymi.
Doganiam dwójkę rywali (w tym jedną rywalkę) i z nimi wjeżdżam w sekcję z lekkim błotem i kałużami. I tu popełniam ewidentny błąd sprowokowany przez zawodnika przede mną. On spada z góry w błocko a ja zamiast pojechać górą i ominąć to błocko robię to samo co on. Ładuję się w kałużę i błoto. On staje, ja za nim. Muszę upierniczyć buty, żeby się wydostać, tracę kontakt z tą dwójką. Dalej jest jeszcze gorzej. Następny błąd. Podmokły teren, ale tak zamaskowany trawą, że zbliżając się nie rozeznaję się w sytuacji. Jest rozjazd, walę w lewo gdzie widzę trawę… a koło się zapada w mokradło. I dokręcam i może bym z tego wyszedł, gdyby nie jakaś żerdź leżąca w poprzek. Koło mi staje, wypinam się z bloków… i ląduję po kostki w lodowatej wodzie. Nie ja jeden, ale to nie pocieszenie. Klnę pod nosem, pozostało dobre dwie godziny jazdy z mokrymi i zimnymi nogami, to dopiero 12-sty kilometr. Po prawej jest „kładka” z gałęzi, kilku zawodników z niej korzysta. Orzekam że mam dziś pecha… i niestety nie mam szczęścia do prawidłowych decyzji.
Przez następne kilka kilometrów teren, korzenie, bez podjazdów, małe hopki. Kogoś tam doganiam, ktoś mnie wyprzedza. Przewija się kilka numerów, tworzymy jakąś luźną grupę. Nogi mi marzną i nie jedzie się najlepiej. Za remontowaną śluzą pierwszy i w zasadzie jedyny trudniejszy, piaskowy podjazd na trasie. Moi kompani zsiadają i dają z buta, ja bez większych problemów podjeżdżam i odchodzę od grupy. Tutaj jest jeszcze kilka łatwiejszych podjazdów na których zwiększam przewagę i widzę przed sobą następną grupę. Zaczynam gonić, ale trudności się kończą i zaczyna się prosty, równy szuter. Jechać samemu strasznie ciężko. Ta grupa, którą już widziałem odchodzi mi i ginie z oczu. Cisnę sam, ale rozwinąć ponad 25 km/h jest ciężko. Jest wiatr, nogi marzną, czuję już zmęczenie. W którym momencie dogania mnie zawodnik z grupy, która odsadziłem na górkach. Zaczyna prowadzić, podłączam się, ale nie idzie to jakoś specjalnie szybciej. Po kilku kilometrach z tyłu dogania nas cały pociąg. Podłączamy się i zaczynamy cisnąć 30-35 km/h. Jestem na końcu, ledwo do nich dobijam. Trzech, czterech kolegów z przodu pięknie ciągnie cały pociąg. I tak dobre kilkanaście kilometrów. Jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie lubię takich tras i takiego ścigania. Brakuje mi wytrzymałości na takie długie dociskanie na płaskich prostych. Nad tym będę musiał popracować przed przyszłym sezonem.
Gdy już moje zmęczeni dosięga zenitu zjeżdżamy z szutru w las i robi się wolniej. Tu jest drugi bufet, z którego nie korzystam (pierwszego nawet jakoś nie zauważyłem). Lecimy wzdłuż kanału, grupa się szadkuje, jest kilka górek i małych podjazdów na których wyprzedzam. Ostatnie kilometry robie razem z Białorusinem w barwach narodowych. Trochę ja go podciągam, trochę on mnie. Przypomina mi się sytuacja z Suwałk, gdzie szachowałem się też ostatnie kilometry, akurat z Litwinem i odpuściłem mu finał. Teraz sobie powiedziałem, że tego nie odpuszczę. Wyskakujemy na asfalt, on prowadzi, ale przed górką przed mostem puszcza mnie przodem. Ja rozpędzony staje na pedałach i górkę podjeżdżam na pełnej parze w stójce. Urywam rywala na dobre kilkanaście metrów, skręcam w prawo nad kanał i sam wpadam na metę. Finisz wygrany :)
Cały maraton bardzo fajny, aczkolwiek pechowy. Nie jestem do końca zadowolony, Sasza przyjechał przede mną. Udało mu się utrzymać grup z przodu, dołożył mi 11 miejsc i ponad 6 minut. Trasa dobra na zakończenie cyklu, na finał, bo prosta, szybka, nie męcząca. Ale mam poczucie, że nie dla mnie. Na górkach koło Suwałk i Supraśla jeździ mi się lepiej, mam większą satysfakcję i lepsze wyniki. Chociaż rating czasowy wychodzi mi najlepszy w sezonie, ale to wynik po prostu szybkiej trasy i niewielkich różnic czasowych.
Rower upierniczony… stawiając go koło Meridy Saszki doznaję szoku. Jakbyśmy inne zawody jechali :) Jego czyściutki, nawet za bardzo czyścić nie musi. Mój uwalony w błocie, zachlapany. No niestety, miałem kilka przygód na trasie i to widać na Kellysku :)

rowerki po maratonie © dater


Wygrał Darek Zakrzewski, pierwszy też w generalce cyklu. Jego czas: 2:06:47
Sasza: 2:27:57
Mój: 2:34:21
Open: 59/113
Elita: 23/47
Rating open: 82,1%
Rating kat: 85,6%

  • DST 317.10km
  • Teren 250.00km
  • Czas 16:19
  • VAVG 19.43km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Kalorie 8160kcal
  • Podjazdy 1780m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rajd Długodystansowy Zażynek 2010 Czarna Białostocka

Sobota, 18 września 2010 · dodano: 25.09.2010 | Komentarze 2

Nadszedł ten dzień, na który w zasadzie czekałem cały rok. W tamtym roku już chciałem wystartować, ale jakoś nie wyszło. Zresztą jestem świadom, że w tamtym roku pełnej trasy bym nie zaliczył. I Zażynek siedział mi w głowie od zeszłego roku i był w zasadzie jedynym punktem jeśli chodzi o zawody w tym roku. Nie planowałem maratonów w tym roku, wyszły jakoś niechcący, natomiast ta długodystansówka od początku była w planie.
Dodatkowo okazało się, że w tym roku Zażynek startuje w Czarnej Białostockiej :) Baza tuz pod moim domem, w Szkole Podstawowej nr 2 na Traugutta, dosłownie rzut beretem. No takiej okazji to nie mogłem przepuścić.
W ramach przygotowań kilka tygodni temu zaliczyłem na szosie „prawie trzysetkę”, ale jak się okazało to jednak nie to samo. Organizatorzy wyznaczyli nam pięć pętli, większość (liczę że 2/3 trasy) wiodła terenem. Po ostatnich opadach nie był to teren przyjazny i dał się nieźle wyznaki dla wszystkich uczestników. Wszystkie pętle zaczynały się i kończyły w Czarnej, w bazie trzeba było się zameldować po zakończeniu każdej z nich. Dodatkowo na trasie były zorganizowane punkty kontrolne, co prawda nie za wiele. Natrafiliśmy także na trasie na lotne kontrole :)
Wysypiam się więc tego dnia, zjadam makaronowe śniadanie, przygotowuję się. Po dziewiątej zajeżdżam na bazę żeby odebrać kartę startową, mapy i oznaczyć swój start. Przed jedenastą wsiadam na rower, robię delikatny rozjazd i na 11-stą jestem na oficjalnym otwarciu rajdu i odprawie przedstartowej.
Równo o godzinie 12-stej wyruszamy na pierwszą pętlę. Ma mieć delikatnie powyżej 100 km i przebiegać na południe od Sokółki.


Trasa dla mnie doskonale znana. A w zasadzie jej duże fragment. Generalnie patrząc na mamy mam fajne wrażenie, że wszędzie jeździłem, znam drogi, trasy miejscowości. Jedyną moją obawę budzi „jazda na pamięć”. Pokonuję te trasy od dwóch lat, znam je, ale w inny sposób, w inną stronę i mam obawę, że jadąc na pamięć mogę popełniać błędy. Ale niewątpliwie mam jakąś przewagę nad innymi uczestnikami w związku z tym.
Początek jedziemy wszyscy w grupie, nie naciskając za bardzo mając na uwadze jaką odległość mamy do pokonania. Generalnie na początku nikogo w zasadzie nie znam. Startuje tylko jeden chłopak z Czarnej, ale po drodze zawiązuje kilka znajomości. Już na samym początku z przodu jadę z dwoma chłopakami, Piotrkiem z Białego i Pawełem z Olsztyna. Jedziemy spokojnie, opowiadają mi o swoich poprzednich startach w Zażynku. Tak nam droga mija aż prawie do Sokółki. Pod Sokółką mamy przymusowy postój przez mój przedni błotnik. Koło miejscowości Szyszki, na jednym z szutrowych zjazdów wypada mi mocowanie z gniazda i błotnik zostaje daleko z tyłu. Stajemy, montuję i przykręcam winowajcę, w tym czasie dogania nas grupa gówna. Jedziemy od tego momentu w kilkanaście osób. Za przejazdem kolejowym zjeżdżamy na asfalt i poruszamy się na zachód szukając zjazdu na Bohoniki. I tu się mści moja „znajomość trasy”. Zjeżdżam w jedną z szutrowych dróg w prawo, ale coś mi się nie zgadza. Jeździłem już tędy i jakoś ta szutrówka mi nie pasuje. Zresztą moje wątpliwości podtrzymuje kilku innych chłopaków, twierdząc że według nich też za wcześnie, kilometry z licznika tez delikatnie nie zgadają się z tymi z rozpiski. Poza tym mam jakieś wrażenie, że powinien być drogowskaz Bohoniki. Patrzymy więc na mapę i ja jako „lokales” postanawiam skoczyć za następny zakręt żeby sprawdzić czy tam nie ma drogi. Podjeżdżam kilkaset metrów nic nie widzę, natomiast z gospodarstwa obok drogi wyjeżdża samochód. Pytam jak na Bohoniki i Panowie jednak twierdzą że tamta wcześniejsza szutrówka to prawidłowy kierunek. Wracam wiec z powrotem… niestety okazuje się ze już nikogo nie ma. Panowie jednak uznali że droga jest ta właściwą i pojechali nie czekając na mnie. Nic to, myślę sobie, zaraz ich dogonię. Naciskam na pedały, wspinam się na górki przed Bohonikami, niestety nikogo przed sobą nie widzę. Zaczyna wiać dość mocny wiatr i sam się przez niego przebijam. Generalnie pogoda robi się taka typowo, ponuro, jesienna. Ciężkie niskie chmury pędzą na wschód, wiatr wieje, temperatura ok. 14 stopni. Mam tylko nadzieję, że nie zacznie padać.
Docieram do Bohonik, wyskakuje na asfalt. Za ta miejscowością natykam się na tylną grupę, która myląc drogę przyjeżdża z całkiem innej strony niż to wynika z trasy. Podłączam się do nich, ale mylimy znów trasę. Trafiamy na ślepą drogę do jakiegoś gospodarstwa i musimy zawrócić. Trochę zły sam zaczynam dociskać już prawidłową drogą polna na Bobrowniki. Tutaj jakoś doganiam Piotra, który też się gdzieś wcześniej pogubił i jedziemy dalej razem. Jedziemy trochę asfaltem i skręcamy w lewo szutrem na Horczaki i Wojnowce. Później asfaltem aż do wsi Babiki. Za nią, już na szutrowym podjeździe Piotra chwytają skurcze, zatrzymujemy się więc na popas. Dogania nas kilka osób, generalnie wszyty odpoczywają. Nie jest to dla mnie najlepsza opcja, postanawiam dalej wyruszyć sam i doganiać czołówkę. Jadę szutrówką na Sukowicze. Tu jest chyba mój najgorszy odcinek i kryzys na trasie całego rajdu. Wiatr wieje od przodu niemiłosiernie, szutrówka z „wybijaczami zębów” jedzie się ciężko, strasznie ciężko. Za Szudziałowem to samo, zaczynają mnie doganiać wątpliwości czy w ogóle dam radę ten rajd przejechać. Co będzie jeśli zostanę sam, jak będzie w nocy?? Za miejscowością Kozłowy Ług zaczynają się mordercze piaszczyste podjazdy, które dają niemiłosiernie w kość. Jedyne miejsce na całej trasie gdzie dwa razy podchodzę z buta. Dojeżdżam do Wierzchlesia, gdzie dodatkowo za szybko chcę odbić w lewo. Wpadam w jakieś mokre pola, próbuję się przebić, zawracam, obieram inną drogę. Niestety muszę wrócić do Wierzchlesia, pomyliłem drogę, nie dam rady przebić się na Łaznisko. Patrzę na mapę – no tak za wcześnie skręciłem, nie zauważyłem ze powinienem zrobić to koło kościoła. Jadę więc asfaltem na Łaznisko strasznie zdołowany. Tam jest zlokalizowany punkt kontrolny w gospodarstwie agroturystycznym. Szukam go trochę, ale docieram. I widzę Piotra, który podczas mojego błądzenia objechał mnie i teraz popija kawkę. Ehhh…
W punkcie kontrolnym podbijam swoją obecność, piję kawę, wcinam jakieś słodkości i po 15-stu minutach ruszamy z Piotrem już razem. Skręcamy w prawo na szutrówkę i tu znów coś masakrycznie gubimy drogę. Zamiast wylecieć w Dworzysku to pokazuje nam się miejscowość… Lipina. Dobre 5 km na północ od miejsca w którym powinniśmy się znaleźć. Nawrotka i pędzimy na Dworzysk. Przed samym zjazdem na most spotykamy… grupę która gonię już od Sokółki :) Oni też się pogubili wcześniej i teraz w tym samym momencie wpadamy na dojazdówke do mostu z dwóch stron :) Następuje mały odpoczynek i wymiana zdań i doświadczeń związanych z gubieniem się po lasach i wyruszamy dalej razem w siódemkę. Teraz już w zasadzie prosta droga i bez przygód docieramy do Czarnej. Na moim liczniku 108,3 km, dobre 8 kilometrów dołożone przez błądzenie i nawrotki. Nieźle się zaczyna :)

Dane z pierwszej pętli:
Dystans: 108,3 km, czas jazdy: 4:58:53, pr.śr.: 21,7 km/h, HRAvg: 159


Na bazie jesteśmy ciut po 17-stej. Ja się melduję i lecę szybko do domu uzupełnić bidony, zawinąć banana i porcję batonów a także ochraniacze na buty i oświetlenie, bo następna pętla będzie już po ciemku i będzie chłodno. Wracam do bazy akurat na ciepły posiłek. Jemy spokojnie i trochę gawędzimy. Na koniec kawka i trochę węglowodanów.

Oxy na bazie © dater


W pewnym momencie ze zdziwieniem zauważamy, że już po 18-stej. Pora więc ruszać, prawie półtora godziny odpoczynku to nawet za dużo. Wszyscy już przygotowani na ekstremalne, nocne warunki i 18.23 wyruszamy na druga pętle.
Według mapy ma mieć niecałe 83 km, zaczepiać o Supraśl, docierać prawie do Krynek. Na powrocie dość długi odcinek asfaltowy szosą Krynki-Supraśl.


Praktycznie już od samego początku się ściemnia. I wjeżdżając do lasu od razu musimy włączyć światła. Tu okazuje się, że moja przednia lampka to jakaś popierdółka przy tym co mają chłopaki ;) Kupiłem najmocniejszą jaką widziałem, ale przy samoróbkach zażynkowych (jak się później okazuje) to wygląda blado. Gdybym miał sam przez las po ciemku jechać, to byłoby ciężko. A tak normalnie jakby w światłach samochodu się jechało, jasno dookoła, normalnie rzęsy pali. Czołówka na kasku za to się sprawdza i z niej jestem zadowolony.
Jedziemy więc pierwszy odcinek do Supraśla. Koło Ożynnika oczywiście gubimy drogę, przejeżdżamy za daleko nie czytając mapy i opisu, na którym jak wół stoi „w lewo przed pierwszym domem”. Przejeżdżamy całą miejscowość i musimy zawrócić. Postanawiamy dokładniej czytać opisy i dalej już w zasadzie jedziemy bezbłędnie. Do Supraśla wjeżdżamy już w całkowitej ciemności i kierujemy się an Cieliczankę. Dalej szutrówką na Kołodno, przez most i nawrót na Zasady. Później Nowosiółki i na Lipowy Most. Jedzie się naprawdę dobrze. Gdzieś minęło zmęczenie i rezygnacja z pierwszej pętli. Miałem tam naprawdę kryzys wiary w to, ze dojadę. Teraz jadąc w grupie idzie naprawdę dobrze.
Około 40-tego kilometra gubimy się. Opis i mapa jest na tyle niejasna, że jedziemy, zawracamy, szukamy szlaku i tak kilka razy. Wpadamy w jakąś drogę, która po dwóch kilometrach po prostu się kończy w ciemnym lesie, nawracamy, wybieramy inną drogę na rozwidleniu, zdarza się to samo. Cały czas nie zgadza nam się wskazanie kompasu z kierunkiem z mapy, dziś to analizując wydaje się, że po prostu nie w tą stronę zielonym szlakiem pojechaliśmy. Tracimy pewnie z godzinę, na dodatek lądujemy na skrzyżowaniu za Nową Świdziałówką. Ale wtedy tego nie wiemy, wydaje nam się, że jesteśmy koło Nowego Ostrowa, wybieramy małą polną drogę na północ… która też się kończy na jakimś podmokłym polu. Zawracamy więc i dopiero teraz analizując mapę, kolory szlaków i drogowskazy wpadamy na to gdzie tak w ogóle jesteśmy. Jedziemy wiec na północ do Nowego Ostrowa i tam wpadamy na prawidłową marszrutę. Razem tracimy dobrych kilka kilometrów i sporo czasu przez te błądzenie. Dojeżdżamy do szosy i wskakujemy na asfalt. Tutaj zaczynamy dociskać próbując odzyskać choć trochę straconego czasu. Na pierwszą zmianę wskakuje Paweł i dociska dobre kilka kilometrów robiąc ponad 30 km/h. Później ja prowadzę grupę i tak zmieniamy się zgodnie na prowadzeniu aż do zjazdu za Podsokołdą. Tu okazuje się, że kilku nie wytrzymało tempa i czekamy posilając się przy okazji. Pozostały ostatnie kilometry szerokim i szybkim szutrem do Czarnej. Idzie to sprawnie, chociaż przyznam że ciemności robią psikusy. Gdybym jechał sam to bym pewnie się pogubił, tak doskonale znam ta drogę :))) Ale w ciemnościach wszystko wygląda inaczej i nawet gotów jestem się kłócić, ze źle jedziemy. Na szczęście większość wie lepiej i w tym wypadku się to sprawdza :)
Do bazy wpadamy 23:16, po 93 kilometrach na liczniku. W więc nasze błądzenie kosztowało dodatkowo dobrych 10 km :D Mistrzowie jazdy na orientację z nas, a najlepszy to Ja, który „znam te strasy” :)))

Dane z drugiej pętli:
Dystans: 92,9 km, czas jazdy: 4:53:38, pr.śr.: 19,1 km/h, HRAvg: 137


Znów odpoczywamy, posilamy się, pijemy kawę. I znów siedzimy trochę przy długawo, bo wyjeżdżamy 0:55. Ale grupa dalej jest zwarta i jedziemy wszyscy razem. Nikt na razie nie odpuszcza, mimo że po niektórych widać już zmęczenie. Trzecia pętla według założeń ma mieć 51 km i tym razem prowadzić na zachód od Czarnej.


Ale początek jest taki sam jak poprzedniej, jedziemy na Ożynnik, tylko tam zamiast w lewo skręcamy na konny szlak w prawo. Przekraczamy krajówkę i jedziemy na Rudą Rzeczkę, Wólkę Ratowiecką i wzdłuż torów. Odbijamy od zielonego szlaku w prawo, ale chyba znów się gubimy. Na szczęście w którymś momencie trafiamy na prawidłową drogę i docieramy do Rybnik, gdzie w szkole podstawowej jest punkt kontrolny. Tam meldunek, szybka ciepła herbatka i dalej na siodło. A tyłek zaczyna mi już doskwierać i jedzie się w związku z tym coraz gorzej. Nogi wytrzymują, zmęczenia nie ma, spać się nie chce, ale dupa protestuje ;) Przekraczamy następną krajówkę (Augustów-Białystok) i jedziemy na Kopisk. Tam zmiana kierunku jazdy na wschodni i zaczynamy wracać na Czarną. Znów przejeżdżamy przez szosę i zaczyna się naprawdę trudna przeprawa terenowa do karczmiska. Błoto, kałuże, mokre piachy. Jedzie się ciężko i wręcz się wleczemy. Dodatkowo Michał i Grzegorz tracą siły i zostają z tyłu. Mają już powoli dość i umawiamy się, że będą jechać swoim tempem z tyły, my polecimy swoim z przodu. Szczególnie że niewiele już do Czarnej zostało, prosta droga i i znana przez nich, bo tedy jechali w zeszłorocznym Zażynku. A dodatkowo na następna pętle już nie mają zamiaru wyjeżdżać, na tym skończą swój tegoroczny rajd. A więc jedziemy już tylko we czwórkę: Ja, Jacek, Paweł i Andrzej. Andrzejowi zaczynają się odżywać kolana, ale twierdzi że da rade. Mi moje prawe też daje znać o sobie coraz mocniej. Przy każdym podjeździe i mocniejszym naciśnięciu na pedały czuję ukłucia bólu, że nieba można liznąć. Ale też się nie poddaję i mam nadzieję, że wytrzymam do końca.
W końcu docieramy do Czarnej Wsi i stąd już w zasadzie asfaltem do Czarnej. Jesteśmy w bazie kilka minut po 4-tej. Najpierw Ja z Jackiem, kilka minut po nas Andrzej z Pawłem. Pętla wychodzi dokładnie taka jaka powinna być, tym razem nie pogubiliśmy się za bardzo i nie doszło dodatkowych kilometrów. Za to czas pętli i średnia tragiczna.

Dane z trzeciej pętli:
Dystans: 50,9 km, czas jazdy: 3:10:25, pr.śr.: 16,1 km/h, HRAvg: 122


Na czwartą pętlę wyruszamy znów po dobrej godzinie wypoczynku. W zasadzie tej przerwy nie pamiętam, robi się luka w pamięci ze zmęczenia. Chyba było jedzenie, kawa, ciastka :) 5:10 znów na rowerze. Ta pętla to już doskonale znane mi ścieżki na zachód od Czarnej, mogę jechać bez mapy :)


Jedziemy więc czwórką wzdłuż torów na północ przez Machancz do Rozedranki. Wstaje świt i piękne słońce, zapowiada się śliczny dzień. Zresztą noc tez była ładna, świecił nam księżyc i gwiazdy, za to było chłodno. Polar zarejestrował minimum 5 stopni. Z Rozedranki na Podłubianke moją ulubioną szybką szutrówką. Tu dociskam mocno, jakoś mnie nogi niosą. Jacek nie wytrzymuje i prawie z płaczem pyta „czego tak pędzę??”. A ja jakiś niedojechany w tym momencie się czuję :) Nogi naprawdę niosą, tylko kolano pobolewa. Jedyny duży problem to tyłek.
Powrót przez Osierodek, Biały Krzyż i obok Agromy asfaltem. Na bazie jesteśmy 6:50.

Dane z czwartej pętli:
Dystans: 33,7 km, czas jazdy: 1:39:41, pr.śr.: 20,4 km/h, HRAvg: 134


Teraz to już robimy krótka przerwę i 7:17 wyruszamy na ostatnia pętlę. Też moje ścieżki i też w zasadzie bez mapy można jechać. Praktycznie moja standardowa trasa treningowa przez CWK na Jezierzysk, Biały Krzyż i Jesionowe Góry. Jedzie się już gorzej, nogi nie chcą już tak ponieść, kolano naprawdę boli. U Andrzeja jest jeszcze gorzej, nie da rady jechać zostaje z tyłu. Wjeżdżamy do Czarnej przed 9-tą, postanawiamy zatrzymać się przy sklepie, kupić piwko na bazę i coś do chrupania. Przy okazji czekamy na Andrzeja, żeby we czterech wjechać na bazę w tym samym czasie. Przyjeżdża po kilku minutach i równo o 9-tej jesteśmy na bazie. Udało się, pierwszy mój Zażynek i pełen dystans założony dla rajdu pokonany!!!

nasza czwórka po zaliczeniu ostatniej pętli © dater


Dane z piątej pętli:
Dystans: 31,2 km, czas jazdy: 1:35:58, pr.śr.: 19,6 km/h, HRAvg: 127


Siadamy w bazie, otwieramy piwko, chrupiemy chipsy, gawędzimy. Jeszcze następni uczestnicy ruszają na ostatnie pętle, są też tacy którzy spali przez kilka godzin w nocy, teraz wyruszają np. na trzecią pętlę. My jesteśmy jednymi z pierwszych na mecie, przed nami przyjechała tylko trója uczestników. Można wiec powiedzieć, że gdyby była prowadzona klasyfikacja czasowa bylibyśmy grupą na czwartym miejscu :)
Ogólnie wielkie zadowolenie i satysfakcja z ukończenia tak ekstremalnej „wycieczki”. Moja pierwsza taka jazda, bardzo jestem zadowolony z ukończenia i to pełnej kilometrówki. Wyszło nawet więcej, niż było założone, bo gubienie się dołożyło, jak się okazuje 17 km do całej trasy :)
Samopoczucie dobre, nawet spać mi się od razu nie chciało. Nogi ok., tylko prawe kolano doskwiera i wiem, że będę miał z nim problem przez najbliższe dni. Ale największy problem to dupa, która oprotestowała cała trasę w sposób bolesny i widoczny. Obtarta na maksa i teraz wiem, do czego może się przydać dla dorosłego Benanthen dla niemowląt, który został jeszcze w szafce po Oliwce :)))

  • DST 65.40km
  • Teren 42.00km
  • Czas 02:46
  • VAVG 23.64km/h
  • VMAX 48.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • HRmax 186 ( 94%)
  • HRavg 170 ( 86%)
  • Kalorie 1928kcal
  • Podjazdy 695m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Kresowy Suwałki

Niedziela, 22 sierpnia 2010 · dodano: 25.08.2010 | Komentarze 0

Po krótkiej rozgrzewce stajemy przed jedenastą na starcie. Wychodzi tu pewien mankament: nagłośnienie jest tragiczne. Ktoś coś mówi przez mikrofon, nic kompletnie nie słychać.
Startujących na oko około dwustu. Ja startuję z Saszą i Czarkiem, ustawiamy się nawet nie za daleko czoła, gdzieś w czwartej, piątej linii.
Pogoda już ładna, słońce zaczyna smalić. Na trasie nie spadła ani jedna kropla deszczu, za to upał na otwartych przestrzeniach dawał w kość.
Ok. 11.00 rozlega się sygnał startowy. Akurat ktoś przede mną się sczepia i blokuje, chłopaki z boku startują do przodu. Ja ruszam z małym opóźnieniem i już ich nie widzę. Ale postanawiam nie gonić na siłę, wiem że ich złapię. Pierwsze kilometry przez Suwałki asfaltem, kilka rond (ja nie dostałem żółtej kartki za jazdę pod prąd). Później już znajomy szutr, mostek i Bród Stary. Tam zaczynam już dociskać próbując się dobić do Czarka i Saszy. Czarka widzę w małej grupce, doganiam ich i zaczynam uciekać.



Uploaded with ImageShack.us

Za miejscowością Potasznia zakręt w prawo i pierwsza ostra selekcja na asfaltowym podjeździe. Tutaj wyprzedam kilku zawodników, na następnym podjeździe koło Żywej Woli także. Jedzie mi się całkiem dobrze, chociaż wiem że na razie zostawiam za sobą po prostu słabszych, a czub jeszcze daleko. Poza tym Saszy nie widzę dość długo i to mnie zastanawia. Mówił że jest mocny, chociaż twierdziłem żeby za bardzo temu odczuciu nie ufał. Żeby nie dociskał na początku za mocno bo się spali. No ale jak widać chyba pocisnął, więc może jednak był mocniejszy niż mi się zdawało.
Wjeżdżamy w trudniejszy teren. Podjazdy robią się dłuższe, kamieniste, błotniste. Widać że lało. Przepiękne krajobrazy dookoła, ale jakoś nie ma czasu na podziwianie. Dojeżdżam do ostrego zakrętu w lewo, widzę z boku Saszę. Nareszcie :) Przejęty wjeżdżam w ten kamienisty, opadający w dół zakręt trochę za szybko, lewy but mi się wypina i… gleba. Na szczęście niegroźna, w zasadzie przeskakuję lezący rower i zbiegam dwa kroki w dół. Wracam na górę, wsiadam i zaczynam gonić Szaszę. Jest gdzieś przede mną, mam już tą świadomość że niedaleko. Doganiam go ok. 25-go kilometra, biorę na podjeździe wyrzucając z siebie „dawaj Sasza, dawaj..”. Następne kilka zjazdów, podjazdów… redukcja na najmniejszy blat z przodu… i spada mi łańcuch. Męczę się z minutę, na dodatek podjazd wiec ciężko ruszyć na nowo i wpiąć się w espedy. Sasza mnie bierze i kilki innych zawodników także. No ale ciągnę dalej i na następnym podjeździe znów wszystkich wymijam. Saszy już więcej tego dnia na trasie nie widzę. Jestem w „górnych partiach” trasy. Przepiękne widoki, w dole jeziora. Wyboista „łąkowa” droga i zawodnik przede mną krzyczy: „ uwaga jechać lewą, ostre płytki!!!” Rzeczywiście, przejeżdżam koło dołu wypełnionego tłuczonymi płytkami ceramicznymi, w które wpadł kolega i załatwił sobie kapcia.
Dalej jadę w zasadzie sam. Dopiero po kilku kilometrach doganiam małą grupę, którą po kolei łykam.



Uploaded with ImageShack.us

Widzę numery z Kresowego w Sokółce, które mnie łykały wtedy bez bólu i teraz mam prawdziwą satysfakcję. A zaczynają się Smolniki i najtrudniejsze partie tego dnia. Długie ostre podjazdy i niebezpieczne, mokre, kamieniste zjazdy. W którymś momencie natykam się na środku drogi na samochód próbujący się przebić i tarasujący drogę. Niestety, wściekły musze go omijać z buta. Gdzieś dalej znów mam pecha z łańcuchem: ponownie spada mi na podjeździe za małą zębatkę z przodu. Znów minutowa walka i problem z ruszeniem pod górę. Gliniane błoto oblepiło mi lewy pedał w taki sposób, że powstała jedna wielka „gamoła”. Nie mogę wpiąć się w pedał, walczę jadąc dość ostry podjazd z wpiętym tylko jednym butem. Na górce walę z wściekłością butem w pedał, żeby obić trochę błocka, jakoś się udaje. Pedał się wpina na miękko, bez charakterystycznego trzasku. Później jak go czyszczę, to musze wygrzebywać ta glinę płaskim śrubokrętem i to z wielkim trudem.
Jest ok. 40-tego kilometra, dopada mnie mały kryzys. Wciągam żel i czekam na odrodzenie. Dalej bajoro i słynna kałuża, która zaliczają chyba prawie wszyscy. Rower wpada po osie, a nogi po kostki w wodę. Przez kilka kilometrów później chlupie mi w butach a suport wydaje niepokojące dźwięki.
Sytuacja się stabilizuje. Zaczynam jechać ze stałą grupą zawodników. Raz ja kogoś, raz ten sam ktoś mnie. W pamięć zapadają mi numery 22, 195 i 299 w stroju Astany, ale takim starszym, jeszcze kolorowym. Jak się później okazuje na liście startowej był to Litwin. I z tą Astaną jadę w zasadzie ostatnie 15 kilometrów. Raz on mnie ciągnie, raz ja jego. Chociaż mam wrażenie, że jak ja ciągnę to idzie lepiej ;)
Wpadamy razem na ostatnie kilometry asfaltu. Tu już przyspieszamy, w zasadzie ja prowadzę. Ale w którymś momencie na odcinku szutrowym wpadam w piach, trochę mną rzuca i Astana odchodzi ode mnie na kilkadziesiąt metrów. Znów wypadamy na asfalt, tam bierze mnie na tempie dwóch zawodników, numer 51 i brązowy strój Miche. Wpadam im na koło, ale są mocni. Dochodzę dzięki temu Astanę, ich odpuszczam a Litwinowi siadam na koło. Za kilka kilometrów widzę, ze 51 urwał Miche, który ma dość. Na krótkiej hopce bierzemy go z Astaną na stójce i zaczynamy gonić zawodnika w zielonym stroju Peletonu którego widać kilkaset metrów przed nami.
Tak też wpadamy do Suwałk na ronda. Ja z Litwinem i coraz bliżej z przodu Peleton. Wiatr tu wieje na całego, Litwin chowa się za mną przed wiatrem. Jak odpuszczam to za bardzo nie chce ciągnąć. Próbuję wiec go urwać, i dorwać Peleton, bo wiem ze na mecie mu odpuszczę, sprinterem nie jestem. Ale on nie daje się i ciągle trzyma się koła, nie chcąc za bardzo ciągnąc z przodu. Wpadamy na chodnik koło zalewu, jeszcze prowadzę, Peleton dosłownie dwadzieścia metrów przede mną. Jeszcze zakręt w lewo i ostatnia prosta. Jakiś budyneczek po prawej i taka lekka hopka z delikatnym zakrętem. Tu przyhamowuję i Astana wyskakuje do przodu. Odpuszczam mu i wpadamy tak na metę: Peleton, Litwin z Astany i Ja.
Pojechałem dobrze. Mimo nie najlepszej formy (bo gorsze miałem odczucia niż w Supraślu), trudnej trasy, kryzysu ok. 40-tego kilometra i kilku małych defektów udało się przyjechać w górnej połowie tabeli wyników. W porównaniu do Sokółki, gdzie startowało większość tych samych zawodników pojechałem o wiele lepiej. Wielu zostało za mną :)
Open: 41/111
Kategoria Elita: 18/55
Czas zwycięzcy: 2:16:28
Mój: 2:46:59
Rating: 81,7%
Rower upieprzony na maksa… nie pamiętam żebym go w takim stanie kiedykolwiek widział. Na szczęście zalew pod bokiem wiec szczotka i szmatki poszły w ruch, żeby doprowadzić go do porządku.



Uploaded with ImageShack.us

Zresztą ja nie wyglądałem lepiej, utytłany to mało powiedziane, ja po prostu byłem uje…ny ;)
Sasza przyjechał 57 w open, prawie 10 minut po mnie. Jak na pierwszy maraton to bardzo dobry wynik. A słowa Saszki po maratonie: „Ptaku, jesteś moim guru…” – bezcenne :) Szczególnie od gościa, który dla mnie w tamtym roku był właśnie rowerowym wymiataczem i harpaganem.
Czarek dojechał, chociaż czekając baliśmy się trochę o niego. Wpadając na metę 55 minut po mnie, padł na trawę. Jestem pełen uznania dla wyczynu, nie wierzyłem że to pokona. Palce u nóg połamane, samopoczucie nie najlepsze, brak dobrego treningu, ale twardy jest. Szacun :)