Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dater z bazy wypadowej Czarna Białostocka. Przekręciłem na dwóch kołach 33225.50 kilometrów w tym 7698.22 w terenie. Kręcę z prędkością średnią 26.15 km/h i dociskam jeszcze bardziej :D
Więcej o mnie.

2014 button stats bikestats.pl 2013 2012 2011 2010 2009

Statystyki i osiągnięcia


Najdłuższy dystans: 342 km
Maksymalna prędkość: 79,20 km/h Najwyższe wzniesienie: 2920 mnpm Maksymalna suma przewyższeń: 2771 m

Pogoda

+2
+
-3°
Czarna Bialostocka
Niedziela, 24
Poniedziałek + -3°
Wtorek + -5°
Środa + -2°
Czwartek + -2°
Piątek + -3°
Sobota + -3°

Linki


BTR2







hosting


Instagram

GPSies - Tracks for Vagabonds


Zalicz Gminę - Statystyka dla Dater


Opencaching PL - Statystyka dla Dater

Kontakt




Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dater.bikestats.pl

Wpisy archiwalne w kategorii

! > 200 km

Dystans całkowity:1606.84 km (w terenie 267.30 km; 16.64%)
Czas w ruchu:61:43
Średnia prędkość:26.04 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Suma podjazdów:7125 m
Maks. tętno maksymalne:178 (90 %)
Maks. tętno średnie:153 (78 %)
Suma kalorii:34047 kcal
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:267.81 km i 10h 17m
Więcej statystyk

Próba pobicia życiówki i wielka… D U P A a a a a

Piątek, 31 sierpnia 2012 · dodano: 03.09.2012 | Komentarze 2

Ten dzień pokazał mi, co to znaczy wielka klapa. To nie był zdecydowanie ten dzień, w który można jechać życiówkę. A plan był na cztery stówki.
Z Saszą wybraliśmy w kalendarzu ten piątek z dobry miesiąc temu. Pasował do planu startowego i ładnie podsumowywał sierpień. I im był bliżej, tym ładniejszą pogodę zapowiadał. Ostatecznie rzeczywiście taka była, odpowiednia. Słońce, temperatura ok 20-stu stopni i… wiatr. No właśnie. ICM zapowiadał południowo wschodni wiatr, 18 km/h, w porywach do 50 km/h. Wyglądało to groźnie, ale co tam, oczywiście jedziemy.
Problemy zaczęły się dzień wcześniej. Jakaś dziwna sztywność w karku, ból pleców, mięśni. Generalnie objawy, na które powinienem zwrócić uwagę. I zwróciłem. Theraflu na noc i w kimono. Rano wydaje się wszystko ok. Następna profilaktyczna dawka Theraflu i przed 5-tą w drogę. Ledwo wstaje słońce, zimno ok. 10 st. Rękawki, nogawki, kamizelka, długie rękawiczki. Światełka zainstalowane lecę na Fasty, gdzie umówiliśmy się z Saszą. Przez te montowanie oświetlenia i małe problemy techniczne trochę czasu mi zeszło i jestem 10 minut po czasie. Od razu ruszamy. Słońce coraz wyżej, wiaterek delikatnie powiewa na razie pomagając. Początek znaną nam trasą na Krypno i Tykocin. Przed Tykocinem odbijamy na zachód jadąc północnym brzegiem Narwi. Tam mamy kilka odcinków szutrowych, na szczęście nie najgorszej jakości. W Strękowej Górze przekraczamy Narew.
most na Narwi w Strękowej Górze © dater

Wylatujemy na krajówkę i ciągniemy do Wizny. Bardzo szybki, fajny odcinek ze średnią pod 40 km/h. Na razie jedzie się naprawdę dobrze. W Wiźnie odbijamy w lewo na Jedwabne, dalej na Stawiski. Tam pierwszy postój po 100 km, kanapki, banany, chwila odpoczynku.
postój w Stawiskach © dater

Ze Stawiski jedzie się coraz gorzej. Takie wrażenie, że cię rozkłada. Mija kilka godzin od porannej dawki theraflu i zaczyna coś mnie brać. Kręci się coraz gorzej, kark i plecy bolą. Ale kręcimy cały czas z Saszą swoim tempem. Chociaż wymieniamy uwagi w temacie, że jedzie się nie najlepiej, on też tak podsumowuje tą jazdę. Dzień wcześniej ponosił trochę materiałów do remontu i też to odczuwa. Jakoś w tej dyskusji pada stwierdzenie, że będzie to ciężki dzień. No i taki nastaje.
Pod Nowogrodem po raz drugi tego dnia przekraczamy Narew. Czuję się coraz gorzej. Kark i plecy odczuwam już naprawdę mocno. Zaczyna do tego wiać i naprawdę przeszkadzać. Dojeżdżamy do Miastkowa i stamtąd GPS kieruje nas na południe według wyznaczonej wcześnie trasy. Problem w tym, że w komputerze planując trasę wyznaczył ją wg innego algorytmu. Przerzucenie trasy do Garmina z odległymi od siebie waypointami skutkuje innym przeliczeniem trasy. I zamiast asfaltami wrzuca nas w teren. Oczywiście zdziwienie, analiza, ale co. Szutru nie pokonamy?? Problem w tym, że szutr przechodzi w drogę gruntową, która wrzuca nas w las, pola kukurydzy i zmienia się w piaszczystą, nie przejezdną dla szosówek na cienkich oponach drogę. Dajemy z buta dobre kilka kilometrów. Po każdych 100 metrach nadzieja, że wreszcie się to skończy, więc nie ma sensu zawracać. A trzeba było. Wymęczyła nas ta terenowa, piaszczysta droga masakrycznie.
terenowa piaszczysta przeprawa © dater

Dopiero w miejscowości Młynik wchodzimy na asfalt i zaczynamy jechać. Ja czuję się już naprawdę źle. Zaczyna mi lecieć z nosa, bola mnie mięśnie i stawy. Głowa też przestaje pracować prawidłowo i zaczyna być problemem. Dodatkowo już wiemy, że planu nie wykonamy. Ten odcinek terenowy kosztuje nas prawie godzinę opóźnienia. I wkrada się zwątpienie.
Zatrzymujemy się w Szczepankowie prze sklepie i jedziemy na Śniadowo. I tu następna niespodzianka. Remont drogi i zdjęty asfalt :( Kładą właśnie podbudowę, żwir z tłuczniem, po którym jazda to masakra dla ciała i roweru. I tak dobre 5 kilometrów do Śniadowa. Dojeżdżając tam ja jestem wycieńczony i zrezygnowany. Już naprawdę wszystko mnie boli. Z harmonogramem jesteśmy już ponad godzinę do tyłu. I głowa zaczyna analizować jak i o ile skrócić dzisiejszą trasą.
Ze Śniadowa do Szumowa to walka z wiatrem o przetrwanie. Wieje teraz prosto w twarz i czasami nas po prostu przytrzymuje. Jest po prostu ciężko i do tego dokłada się jeszcze moja słabość. Po prostu mnie już odcina i jadę zrezygnowany. W Szumowie znów odpoczynek pod sklepem. Rozbieramy się do krótkich strojów, bo słoneczko przygrzewa. Ale ja mam normalnie dreszcze i gęsią skórkę. Siedzę i nie mam ochoty wsiąść na rower… masakra :( Opracowujemy plan skrótu. Pod Zambrów, na Wysokie Mazowieckie i do Białego. Wyjdzie tego z jakieś 260-280 kilosów.
No więc z Szumowa łukiem na Zambrów. Ale ledwo jadę. W Woli Zambrowskiej normalnie padam na pobocze. Leże i nie mogę się ruszyć. Wszystko mnie boli. Głowa i ciało już ma dość. Czuję, ze nawet te 80 kilometrów będzie problemem i mnie zniszczy. Zrezygnowany dzwonię po pomoc w postaci niezawodnego wozu technicznego z Alą za kierownicą. Umawiamy się w Wysokiem. Jadę te ostatnie kilkanaście kilometrów ledwo ciągnąc. Nie jestem w stanie utrzymać się na kole Saszki, który sobie leciutko kręci. A wiatr tak wieje, że nie jestem w stanie go sam pokonać. I nie jestem w stanie pokonać swojej słabości tego dnia. Tablica Wysokie – nareszcie koniec. Czekamy pod sklepem. Ala dojeżdża po pół godzinie.
W samochodzie mam dreszcze i odlatuje. Przesypiam całą drogę ponoć nieźle chrapiąc.
To nie był mój dzień zdecydowanie. Nic się nie złożyło. I pogubiona trasa, którą trzeba było z buta pokonać. I remont odcinka, który ostro dal nam w kość. I wiatr, który tego dnia po prostu się na nas uwziął i wiał tak, ze kask ze łba ściągało. A przede wszystkim zdrowie. Bo pewnie to wszystko dałoby się pokonać, gdyby człowiek był w pełni sił. A choróbsko mnie dorwało i klapa :(
I pewnie plan 400 km na ten rok nie będzie już do zrealizowania. Brak terminu, dni coraz krótsze. Chyba pozostanę z moją życiówka i tym wyzwaniem do przyszłego sezonu.


  • DST 342.70km
  • Czas 11:14
  • VAVG 30.51km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • HRmax 178 ( 90%)
  • HRavg 152 ( 77%)
  • Kalorie 6638kcal
  • Podjazdy 1285m
  • Sprzęt Orbea Onix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Południowa pętelka

Piątek, 29 czerwca 2012 · dodano: 29.06.2012 | Komentarze 5

Jak znajdę chwilę to skrobnę jakiś opisik. Wszystko nam się złożyło: super trasa, wyśmienita pogoda, odpowiednia temperatura, brak wiatru. Było bosko :D Na razie musze się zebrać do kupy po tych kilometrach. Na ten moment zdjęcia i track gps :)

[EDIT] No to znalazłem chwilę... tydzień później :) I z tego skrobania wyszedł taki opisik:

Mam w tym roku mocne postanowienie, żeby drobnymi kroczkami dojść do celu długodystansowego, którym są cztery stówki :) Po pierwszym kroku i zrobieniu 250 km w maju przyszedł czas na krok drugi: 300 kilosów. Na ten moment moja życiówka to 317 km, pokonane dwa lata temu podczas podlaskiego „Zażynka”. Ale co całkiem inna bajka :D A więc w tym momencie chodzi także o cel numer dwa: poprawienie życiówki.
Upatrzyliśmy sobie z Saszą ten piątek już jakieś trzy tygodnie temu. I kto mógł przypuszczać, że wstrzelimy się w dziesiątkę, jeśli chodzi o pogodę. Do tej pory czerwiec nas nie rozpieszczał: chłodno, deszczowo. Ale tu już tydzień wcześniej prognozy są optymistyczne i utrzymują się aż do udanego finału: pięknego piątku na taki trip :D Wszystko podpasowało. Temperatura idealna, około 25 stopni. Praktycznie bezwietrznie na trasie było, a jak powiewało w drugiej połowie dnia, to z południa, a więc pomocnie :) No i wybrana przez nas trasa była idealna. W miarę płasko, dobre asfalty, mało samochodów. Idealnie :)
Mając te idealne warunki na uwadze umawiamy się z Saszką na 6-tą rano w Grabówce. Pobudka przed 5-tą, szybkie śniadanko, dopakowanie rzeczy i 5.30 wyruszam. Już jest w miarę ciepło, ok. 19 stopni. Dół krótki, góra też, ale na razie w rękawkach. Najpierw jadę kawałek nowiutką ddr obok nowego kawałka śródmiejskiej obwodnicy. Dziś będzie otwarcie, będą przecinać wstęgi :P Na słupach wiszą flagi. Dalej 27-go Lipca przemykam szybko do Grabówki. Od razu zauważam, ze trochę ciężko się jedzie. Niby spokojnie kręcę, ale tętno jakieś wysokie i tak ciężko w płucach. Hmmm… no zobaczymy, co dalej.
Mamy dobry timing z Saszką, stoi na przystanku za rondem, ale ledwo minutę. Wymieniamy kilka zdań i suniemy DK65 na Bobrowniki. Na razie ruch nieduży, sunie się ładnie, robimy zmiany. Jedyne większe podjazdy w okolicach Królowego Mostu idą gładko i tak ze średnia ok. 33 km/h docieramy do Walił i Gródka. Tam skręcamy z krajówki i jedziemy na Michałowo. Zaczynają się płaskie tereny, które będą nam towarzyszyć aż do Siemiatycz. Wschodnia część Podlasia to rzeczywiście wypłaszczenia i pofalowane równiny ciągnące daleko przed nami.
Z Michałowa odcinkiem podłego asfaltu jedziemy na Bondary i zaliczamy Zalew Siemianówka. Stajemy sobie na zaporze, cykając zdjęcia i wciągamy pierwsze banany i batony. Na wodzie lustro, zero ruchu, totalna flauta. Tak będzie prawie cały dzień. Robi się tez już naprawdę ciepło, rękawki idą do plecaka.
Dalej przez Narewkę, Hajnówkę całkiem dobrymi asfaltami do Kleszczel. Przed Kleszczelami wpadam na pomysł, żeby zadzwonić do Marcina, kumpla z teamu. Może jest w domu i z nami się choć trochę śmignie. Okazuje się, że tak :) Zajeżdżamy więc do niego i trasę z Kleszczel do Siemiatycz pokonujemy razem. On na góralu, nie zdążył zmienić opon na slicki, ale nasze spokojne długodystansowe tempo go nie zabija. Nawet przez część drogi daje mocna zmianę.
Mniej więcej w połowie drogi mamy mały incydent, który mógł się źle skończyć. Drogowcy remontują kawałek asfaltu, jest przewężenie. Dojeżdżamy na pełnym gazie do tego miejsca, właśnie Marcin prowadził, za nim Sasza, ja na końcu z ograniczoną widocznością. Z naprzeciwka dziadek w Punto. Wydaje się, że nie ciśnie się i nas przepuszcza, więc jedziemy śmiało. Ale nagle zmienia zdanie, chłopaki hamują. Ja za późno zauważam sytuację, też hamuję, ale wpadam na Saszkę. Odbija mnie w lewo, wprost pod nadjeżdżającego Punciaka. Dziadek w ostatnim momencie odbija na pobocze i cudem mnie nie taranuje. No żesz ku… Aż mi się ciepło zrobiło. Na szczęście obyło się bez konsekwencji, ale dziad mógłby myśleć i być bardziej zdecydowanym, co robi. Rowery całe, poczułem tylko prawą kostkę, która gdzieś walnąłem. Na szczęście po kilkudziesięciu kilometrach już jej nie czułem.
Docieramy więc do Siemiatycz, tam drugi dłuższy odpoczynek i popas. Marcin wraca do domu, my obieramy kierunek Sokołów Podlaski. Tu zaczynają się górki i to takie niczego sobie. Dolina Bugu na lewo pod nami, długie podjazdy, robi się tez coraz cieplej. Docieramy do pięknego Drohiczyna i dalej na Sokołów. Przekraczamy Bug po raz pierwszy tego dnia i tu mam największy kryzys na tej trasie. Myślałem, że ostatnich 20 km do Sokołowa nie dokręcę. Organizm zaczął dopominać się paliwa i koniec. Na szczęście w Sokołowie mieliśmy zaplanowany porządny posiłek. Znajdujemy całkiem miłą restauracyjkę i jemy naprawdę dobrego schaboszczaka z frytkami. Oczywiście walimy też po piwku. Robi się naprawdę gorąco.
Ciężko się jest ruszyć po posiłku i ciężko jechać te pierwsze kilometry. Dopiero przed Ceranowem zaczyna się kręcić normalnie. Przekraczamy Bug po raz drugi i wracamy z powrotem na Podlasie. Po posiłku jedzie się naprawdę dobrze, czuć moc i siły wróciły. Natomiast robi się coraz cieplej i to doskwiera. Płyny idą w zastraszającym tempie. Uzupełniamy je kolejny raz w Wysokiem Mazowieckiem (macie problem z odmianą, ja też :) szukałem w słowniku :D
Dalej już jedzie się ciężej, podjazdy coraz gorzej, czuć już kilometry w nogach. Przez Sokoły, most na Narwi w Bokinach, gdzieś w tych okolicach strzelają nam trzy setki. Marzymy o piwie z tej okazji, ale okazuje się, że aż do Białego nie ma żadnego sklepu! A więc dopiero przed samym Białymstokiem, w Niewodnicy, zatrzymujemy się i strzelamy po piwku :) Na rondzie „ułanów” żegnamy się i każdy jedzie w swoją stronę. Te ostatnie kilometry mnie niesie :) Nie obchodzi mnie czy jest z górki, czy wiatr pomaga, po prostu grzeję jak natchniony a nogi niosą. Ostatnie kilometry dokręcam jak nakręcony :D
Podsumowując: wszystko super. Trasa super, pogoda super, nogi super. I spało się też super :) Na drugi dzień o dziwo żadnego kryzysu, mógłbym seteczkę pyknąć, gdyby tylko czas był :D


dziś otwarcie nowych km śródmiejskiej obwodnicy :) © dater

przed otwarciem, w oddali robią jeszcze wiadukt na przedłużeniu Andersa © dater

za Królowym Mostem © dater

wjeżdżamy do Gródka © dater

przed Michałowem © dater

cerkiew w Juszkowym Grodzie © dater

na zaporze w Bondarach - zalew Siemianówka © dater

wjeżdżamy do Narewki © dater

wschodnie Podlasie - płasko © dater

dojeżdżamy do Kleszczel © dater

płaskie Podlasie - krajobrazy © dater

cerkiew w Kleszczelach © dater

Eurocopter w Kleszczelach © dater

z Marcinem w drodze na Siemiatycze © dater

w trasie na Siemiatycze © dater

krajobrazy przed Siemiatyczami © dater

już prawie w Siemiatyczach © dater

za Siemiatyczami - zaczynają się górki © dater

pod nami dolina Bugu © dater

górki przed Drohiczynem © dater

dojeżdżamy do Drohiczyna © dater

Drohiczyn © dater

krzyż papieski w Drohiczynie © dater

most na Bugu © dater

Sokołów Podlaski © dater

popas w Sokołowie © dater

Sterdyń na trasie © dater

Ceranów na trasie © dater

przekraczamy Bug po raz drugi © dater

most na Bugu © dater

Wysokie Mazowieckie © dater

przejechaliśmy przez Mazury :) © dater

tym razem przekraczamy Narew © dater

rzeka Narew - most w Boćkinach © dater




  • DST 251.00km
  • Czas 08:43
  • VAVG 28.80km/h
  • VMAX 59.00km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • HRmax 171 ( 87%)
  • HRavg 144 ( 73%)
  • Kalorie 4709kcal
  • Podjazdy 1375m
  • Sprzęt Orbea Onix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pętelka

Piątek, 25 maja 2012 · dodano: 25.05.2012 | Komentarze 4

Postanowiliśmy się z Saszką popętać trochę ;) Czyli zrobić "małą" pętelkę na północ od Białego. No nie dziś postanowiliśmy, bo CZELENDŻ na minimum 200 kaemów nie planuje się z dnia na dzień. Jakieś dwa tygodnie temu wybraliśmy ten piątek i zamierzenie zrealizowaliśmy. Ale jak wybraliśmy ;) Pogoda najlepsza (prawie) z możliwych. Słoneczko, temperatura ok. 20 st., taka akuratna na dłuższe trasy. Nie za ciepło, nie za chłodno. Jedyne, co nam dziś nie wyszło pogodowo to wiatr. Oj wiał, wiał, przeszkadzał, wymordował nas i jego wina, ze średnia słaba. Kto dziś jechał w kierunku północno-wschodnim, to wie, o czym mówię.
Umawiamy się z Saszką na 7-mą na szosie ełckiej. Jestem kilka minut przed, akurat żeby cyknąć fotkę dojeżdżającego kompana :)

na szosie ełckiej © dater


Ruszamy szosą ełcką, ale tylko kilka kilometrów. Odbijamy w prawo na Nowe Aleksandorwo, żeby nie jechać wśród tirów. I w zasadzie przez całą trasę udaje nam się ich unikać. Tak ułożyłem plan, żeby jak najmniej było krajówek.
Przecinamy tylko szosą koło Dobrzyniewa i lecimy bokiem na Krypno. Na razie jeszcze chłodno. Ja w rękawkach. Sasza w kamizelce i rękawkach. Na razie całkiem nieźle się jedzie, bez napinki i do Krypna mamy na liczniku średnią 30,9 km/h. Po skręcie na Tykocin jest jeszcze lepiej. Wiatr się wzmaga i nam w tym kierunku pomaga. Poza tym śliczny nowy asfalt. Nie schodzi nam z licznika czterdziestka :)
Tak się dobrze jedzie, ze przed Tykocinem przejeżdżamy zjazd w prawo na Kulesze Chobotki. Tam już asfalt się psuje a i wiatr już nie sprzyja. Za to pogoda cały czas piękna i podziwiamy krajobrazy.

podlaskie krajobrazy © dater

okolice miejscowości Szorce © dater


Od Trzciannego, czyli mniej więcej od 60-tego kilometra, wiatr już nam naprawdę daje popalić i tak jest przez następne 100 kaemów. Początek, puki jeszcze nogi świeże, dajemy radę, ale później jest już tylko gorzej.

Mońki © dater


Z Moniek do Goniądza całkiem niezły asfalt i ciekawe podjazdy. Robi się naprawdę pagórkowato i… interesująco :)

pagórki w okolicach Goniądza © dater

Goniądz © dater


Z Goniądza to już prawdziwa walka. Najgorszy i najwolniejszy odcinek. Cały czas górki i cholerny wmordewind. Jestem cały czas tam, gdzie moje miejsce (??)… czyli na kole Saszki :D Odliczamy kilometry do Suchowoli i planowanego tego dnia pierwszego dłuższego odpoczynku.
W Suchowoli dokupujemy izotoniki, szamiemy batoniki i banany. No i robimy kilka zdjęć… przecież to środek Europy :D

centrum Europy © dater


Jakoś to geograficznie obliczyli :) Kilka lat temu robili ten park, fontannę, nie było to zadbane. Dziś full wypas, ładnie, wygląda to „europejsko” :)

obelisk © dater

Suchowola © dater


Z Suchowoli na Dąbrowę Białostocką, dalej pod wiatr, dalej ciężko. Sasza, jak to on ma w zwyczaju jeszcze przed Dąbrową łapie gumę. A więc przymusowy odpoczynek.

Sasza łapie gumę © dater

szosa na Dąbrowę © dater


Dąbrowa to mniej więcej połowa trasy. Jest lekko po południu, więc czas na żarełko :) Szukamy czegoś, pytamy się kilku ludzi. Okazuje się, że wyboru za dużego nie ma. Ktoś nam podpowiada drogę do restauracji „Na Skarpie”. Znajdujemy… przybytek rodem z pereelu. No, ale cóż, zjeść coś trzeba. Okazuje się, że jedzenie całkiem niezłe, bardzo dobra pieczarkowa, plus kotlet w fileta w porcji, którą ciężko przejeść. Dokupujemy jeszcze małe dwa piwka oczywiście:)

porcja © dater

jemy "Na Skarpie" © dater


Nie dojadam nawet wszystkiego, bojąc się, że mogę się przepełnić. A pawi w trasie nie lubię ;)
Dalej na Nowy Dwór. Wiemy, ze tam zmienimy trochę kierunek, bardziej na południowy. Więc jest szansa, że będzie lżej z wiatrem. I rzeczywiście, do Kuźnicy nieznacznie lepiej. Droga kręci, wiatr kręci, więc czasami nam odpuszcza, ale zasadniczo nasze nadzieje na łatwiejsze kaemy na razie musimy odłożyć. W Kuźnicy znów szukamy sklepu i dopełniamy izotoniki. Na granicy jak zwykle kolejka tirów.

Kuźnica © dater


Z Kuźnicy na Malawicze i dalej na Krynki. Tu już droga bardziej odkręca i kierunek bardziej z wiatrem. Udaje nam się utrzymywać wyższe tempo. Podjazd pod Wojnowce po prawie 200 km ciężki. Generalnie górki w okolicach Sokółki potrafią wykończyć :) Jak ktoś myślał, że Podlasie jest płaskie to się myli. Płaskie to jest Mazowsze :D

okolice Usnarza © dater


Dojeżdżamy do Krynek i tam następny postój w parku, w cieniu. I naładowanie akumulatorów.

Krynki © dater


Stąd już naprawdę z wiatrem, całkiem inna jazda. Dostajemy wreszcie nagrodę. Jeszcze na dodatek odcinek do Sokołdy wyremontowany, świeży asfalt. Później już znana udręka dziurami do Supraśla. No, ale to coraz bliżej końca, więc jakoś ciśniemy.

Supraśl © dater


Z Supraśla ściezką rowerową, już nogi drewniane i podjazdy ciężkie. Wiatr na szczęście w plecy więc jakoś idzie. W Białym się okazuje, że zabranie mi 3 km (!!!) do założonego planu 250 kilosów :( Nie ma bata, dokręcam po nowej drodze, którą przebijają do Pastowskiej. Zaczęli już malować pasy i znaki poziome, więc pewnie niedługo otwarcie.

nowa droga © dater


No i udało się, pierwsza dwusetka w tym roku. Najdłuższa trasa od ponad roku. Ciężko było, głownie z powodu wiatru, który przez praktycznie połowę trasy uprzykrzał nam pedałowanie. Ale satysfakcja i zadowolenie oczywiście jest. CZELENDŻ się udał :D



  • DST 317.10km
  • Teren 250.00km
  • Czas 16:19
  • VAVG 19.43km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Kalorie 8160kcal
  • Podjazdy 1780m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rajd Długodystansowy Zażynek 2010 Czarna Białostocka

Sobota, 18 września 2010 · dodano: 25.09.2010 | Komentarze 2

Nadszedł ten dzień, na który w zasadzie czekałem cały rok. W tamtym roku już chciałem wystartować, ale jakoś nie wyszło. Zresztą jestem świadom, że w tamtym roku pełnej trasy bym nie zaliczył. I Zażynek siedział mi w głowie od zeszłego roku i był w zasadzie jedynym punktem jeśli chodzi o zawody w tym roku. Nie planowałem maratonów w tym roku, wyszły jakoś niechcący, natomiast ta długodystansówka od początku była w planie.
Dodatkowo okazało się, że w tym roku Zażynek startuje w Czarnej Białostockiej :) Baza tuz pod moim domem, w Szkole Podstawowej nr 2 na Traugutta, dosłownie rzut beretem. No takiej okazji to nie mogłem przepuścić.
W ramach przygotowań kilka tygodni temu zaliczyłem na szosie „prawie trzysetkę”, ale jak się okazało to jednak nie to samo. Organizatorzy wyznaczyli nam pięć pętli, większość (liczę że 2/3 trasy) wiodła terenem. Po ostatnich opadach nie był to teren przyjazny i dał się nieźle wyznaki dla wszystkich uczestników. Wszystkie pętle zaczynały się i kończyły w Czarnej, w bazie trzeba było się zameldować po zakończeniu każdej z nich. Dodatkowo na trasie były zorganizowane punkty kontrolne, co prawda nie za wiele. Natrafiliśmy także na trasie na lotne kontrole :)
Wysypiam się więc tego dnia, zjadam makaronowe śniadanie, przygotowuję się. Po dziewiątej zajeżdżam na bazę żeby odebrać kartę startową, mapy i oznaczyć swój start. Przed jedenastą wsiadam na rower, robię delikatny rozjazd i na 11-stą jestem na oficjalnym otwarciu rajdu i odprawie przedstartowej.
Równo o godzinie 12-stej wyruszamy na pierwszą pętlę. Ma mieć delikatnie powyżej 100 km i przebiegać na południe od Sokółki.


Trasa dla mnie doskonale znana. A w zasadzie jej duże fragment. Generalnie patrząc na mamy mam fajne wrażenie, że wszędzie jeździłem, znam drogi, trasy miejscowości. Jedyną moją obawę budzi „jazda na pamięć”. Pokonuję te trasy od dwóch lat, znam je, ale w inny sposób, w inną stronę i mam obawę, że jadąc na pamięć mogę popełniać błędy. Ale niewątpliwie mam jakąś przewagę nad innymi uczestnikami w związku z tym.
Początek jedziemy wszyscy w grupie, nie naciskając za bardzo mając na uwadze jaką odległość mamy do pokonania. Generalnie na początku nikogo w zasadzie nie znam. Startuje tylko jeden chłopak z Czarnej, ale po drodze zawiązuje kilka znajomości. Już na samym początku z przodu jadę z dwoma chłopakami, Piotrkiem z Białego i Pawełem z Olsztyna. Jedziemy spokojnie, opowiadają mi o swoich poprzednich startach w Zażynku. Tak nam droga mija aż prawie do Sokółki. Pod Sokółką mamy przymusowy postój przez mój przedni błotnik. Koło miejscowości Szyszki, na jednym z szutrowych zjazdów wypada mi mocowanie z gniazda i błotnik zostaje daleko z tyłu. Stajemy, montuję i przykręcam winowajcę, w tym czasie dogania nas grupa gówna. Jedziemy od tego momentu w kilkanaście osób. Za przejazdem kolejowym zjeżdżamy na asfalt i poruszamy się na zachód szukając zjazdu na Bohoniki. I tu się mści moja „znajomość trasy”. Zjeżdżam w jedną z szutrowych dróg w prawo, ale coś mi się nie zgadza. Jeździłem już tędy i jakoś ta szutrówka mi nie pasuje. Zresztą moje wątpliwości podtrzymuje kilku innych chłopaków, twierdząc że według nich też za wcześnie, kilometry z licznika tez delikatnie nie zgadają się z tymi z rozpiski. Poza tym mam jakieś wrażenie, że powinien być drogowskaz Bohoniki. Patrzymy więc na mapę i ja jako „lokales” postanawiam skoczyć za następny zakręt żeby sprawdzić czy tam nie ma drogi. Podjeżdżam kilkaset metrów nic nie widzę, natomiast z gospodarstwa obok drogi wyjeżdża samochód. Pytam jak na Bohoniki i Panowie jednak twierdzą że tamta wcześniejsza szutrówka to prawidłowy kierunek. Wracam wiec z powrotem… niestety okazuje się ze już nikogo nie ma. Panowie jednak uznali że droga jest ta właściwą i pojechali nie czekając na mnie. Nic to, myślę sobie, zaraz ich dogonię. Naciskam na pedały, wspinam się na górki przed Bohonikami, niestety nikogo przed sobą nie widzę. Zaczyna wiać dość mocny wiatr i sam się przez niego przebijam. Generalnie pogoda robi się taka typowo, ponuro, jesienna. Ciężkie niskie chmury pędzą na wschód, wiatr wieje, temperatura ok. 14 stopni. Mam tylko nadzieję, że nie zacznie padać.
Docieram do Bohonik, wyskakuje na asfalt. Za ta miejscowością natykam się na tylną grupę, która myląc drogę przyjeżdża z całkiem innej strony niż to wynika z trasy. Podłączam się do nich, ale mylimy znów trasę. Trafiamy na ślepą drogę do jakiegoś gospodarstwa i musimy zawrócić. Trochę zły sam zaczynam dociskać już prawidłową drogą polna na Bobrowniki. Tutaj jakoś doganiam Piotra, który też się gdzieś wcześniej pogubił i jedziemy dalej razem. Jedziemy trochę asfaltem i skręcamy w lewo szutrem na Horczaki i Wojnowce. Później asfaltem aż do wsi Babiki. Za nią, już na szutrowym podjeździe Piotra chwytają skurcze, zatrzymujemy się więc na popas. Dogania nas kilka osób, generalnie wszyty odpoczywają. Nie jest to dla mnie najlepsza opcja, postanawiam dalej wyruszyć sam i doganiać czołówkę. Jadę szutrówką na Sukowicze. Tu jest chyba mój najgorszy odcinek i kryzys na trasie całego rajdu. Wiatr wieje od przodu niemiłosiernie, szutrówka z „wybijaczami zębów” jedzie się ciężko, strasznie ciężko. Za Szudziałowem to samo, zaczynają mnie doganiać wątpliwości czy w ogóle dam radę ten rajd przejechać. Co będzie jeśli zostanę sam, jak będzie w nocy?? Za miejscowością Kozłowy Ług zaczynają się mordercze piaszczyste podjazdy, które dają niemiłosiernie w kość. Jedyne miejsce na całej trasie gdzie dwa razy podchodzę z buta. Dojeżdżam do Wierzchlesia, gdzie dodatkowo za szybko chcę odbić w lewo. Wpadam w jakieś mokre pola, próbuję się przebić, zawracam, obieram inną drogę. Niestety muszę wrócić do Wierzchlesia, pomyliłem drogę, nie dam rady przebić się na Łaznisko. Patrzę na mapę – no tak za wcześnie skręciłem, nie zauważyłem ze powinienem zrobić to koło kościoła. Jadę więc asfaltem na Łaznisko strasznie zdołowany. Tam jest zlokalizowany punkt kontrolny w gospodarstwie agroturystycznym. Szukam go trochę, ale docieram. I widzę Piotra, który podczas mojego błądzenia objechał mnie i teraz popija kawkę. Ehhh…
W punkcie kontrolnym podbijam swoją obecność, piję kawę, wcinam jakieś słodkości i po 15-stu minutach ruszamy z Piotrem już razem. Skręcamy w prawo na szutrówkę i tu znów coś masakrycznie gubimy drogę. Zamiast wylecieć w Dworzysku to pokazuje nam się miejscowość… Lipina. Dobre 5 km na północ od miejsca w którym powinniśmy się znaleźć. Nawrotka i pędzimy na Dworzysk. Przed samym zjazdem na most spotykamy… grupę która gonię już od Sokółki :) Oni też się pogubili wcześniej i teraz w tym samym momencie wpadamy na dojazdówke do mostu z dwóch stron :) Następuje mały odpoczynek i wymiana zdań i doświadczeń związanych z gubieniem się po lasach i wyruszamy dalej razem w siódemkę. Teraz już w zasadzie prosta droga i bez przygód docieramy do Czarnej. Na moim liczniku 108,3 km, dobre 8 kilometrów dołożone przez błądzenie i nawrotki. Nieźle się zaczyna :)

Dane z pierwszej pętli:
Dystans: 108,3 km, czas jazdy: 4:58:53, pr.śr.: 21,7 km/h, HRAvg: 159


Na bazie jesteśmy ciut po 17-stej. Ja się melduję i lecę szybko do domu uzupełnić bidony, zawinąć banana i porcję batonów a także ochraniacze na buty i oświetlenie, bo następna pętla będzie już po ciemku i będzie chłodno. Wracam do bazy akurat na ciepły posiłek. Jemy spokojnie i trochę gawędzimy. Na koniec kawka i trochę węglowodanów.

Oxy na bazie © dater


W pewnym momencie ze zdziwieniem zauważamy, że już po 18-stej. Pora więc ruszać, prawie półtora godziny odpoczynku to nawet za dużo. Wszyscy już przygotowani na ekstremalne, nocne warunki i 18.23 wyruszamy na druga pętle.
Według mapy ma mieć niecałe 83 km, zaczepiać o Supraśl, docierać prawie do Krynek. Na powrocie dość długi odcinek asfaltowy szosą Krynki-Supraśl.


Praktycznie już od samego początku się ściemnia. I wjeżdżając do lasu od razu musimy włączyć światła. Tu okazuje się, że moja przednia lampka to jakaś popierdółka przy tym co mają chłopaki ;) Kupiłem najmocniejszą jaką widziałem, ale przy samoróbkach zażynkowych (jak się później okazuje) to wygląda blado. Gdybym miał sam przez las po ciemku jechać, to byłoby ciężko. A tak normalnie jakby w światłach samochodu się jechało, jasno dookoła, normalnie rzęsy pali. Czołówka na kasku za to się sprawdza i z niej jestem zadowolony.
Jedziemy więc pierwszy odcinek do Supraśla. Koło Ożynnika oczywiście gubimy drogę, przejeżdżamy za daleko nie czytając mapy i opisu, na którym jak wół stoi „w lewo przed pierwszym domem”. Przejeżdżamy całą miejscowość i musimy zawrócić. Postanawiamy dokładniej czytać opisy i dalej już w zasadzie jedziemy bezbłędnie. Do Supraśla wjeżdżamy już w całkowitej ciemności i kierujemy się an Cieliczankę. Dalej szutrówką na Kołodno, przez most i nawrót na Zasady. Później Nowosiółki i na Lipowy Most. Jedzie się naprawdę dobrze. Gdzieś minęło zmęczenie i rezygnacja z pierwszej pętli. Miałem tam naprawdę kryzys wiary w to, ze dojadę. Teraz jadąc w grupie idzie naprawdę dobrze.
Około 40-tego kilometra gubimy się. Opis i mapa jest na tyle niejasna, że jedziemy, zawracamy, szukamy szlaku i tak kilka razy. Wpadamy w jakąś drogę, która po dwóch kilometrach po prostu się kończy w ciemnym lesie, nawracamy, wybieramy inną drogę na rozwidleniu, zdarza się to samo. Cały czas nie zgadza nam się wskazanie kompasu z kierunkiem z mapy, dziś to analizując wydaje się, że po prostu nie w tą stronę zielonym szlakiem pojechaliśmy. Tracimy pewnie z godzinę, na dodatek lądujemy na skrzyżowaniu za Nową Świdziałówką. Ale wtedy tego nie wiemy, wydaje nam się, że jesteśmy koło Nowego Ostrowa, wybieramy małą polną drogę na północ… która też się kończy na jakimś podmokłym polu. Zawracamy więc i dopiero teraz analizując mapę, kolory szlaków i drogowskazy wpadamy na to gdzie tak w ogóle jesteśmy. Jedziemy wiec na północ do Nowego Ostrowa i tam wpadamy na prawidłową marszrutę. Razem tracimy dobrych kilka kilometrów i sporo czasu przez te błądzenie. Dojeżdżamy do szosy i wskakujemy na asfalt. Tutaj zaczynamy dociskać próbując odzyskać choć trochę straconego czasu. Na pierwszą zmianę wskakuje Paweł i dociska dobre kilka kilometrów robiąc ponad 30 km/h. Później ja prowadzę grupę i tak zmieniamy się zgodnie na prowadzeniu aż do zjazdu za Podsokołdą. Tu okazuje się, że kilku nie wytrzymało tempa i czekamy posilając się przy okazji. Pozostały ostatnie kilometry szerokim i szybkim szutrem do Czarnej. Idzie to sprawnie, chociaż przyznam że ciemności robią psikusy. Gdybym jechał sam to bym pewnie się pogubił, tak doskonale znam ta drogę :))) Ale w ciemnościach wszystko wygląda inaczej i nawet gotów jestem się kłócić, ze źle jedziemy. Na szczęście większość wie lepiej i w tym wypadku się to sprawdza :)
Do bazy wpadamy 23:16, po 93 kilometrach na liczniku. W więc nasze błądzenie kosztowało dodatkowo dobrych 10 km :D Mistrzowie jazdy na orientację z nas, a najlepszy to Ja, który „znam te strasy” :)))

Dane z drugiej pętli:
Dystans: 92,9 km, czas jazdy: 4:53:38, pr.śr.: 19,1 km/h, HRAvg: 137


Znów odpoczywamy, posilamy się, pijemy kawę. I znów siedzimy trochę przy długawo, bo wyjeżdżamy 0:55. Ale grupa dalej jest zwarta i jedziemy wszyscy razem. Nikt na razie nie odpuszcza, mimo że po niektórych widać już zmęczenie. Trzecia pętla według założeń ma mieć 51 km i tym razem prowadzić na zachód od Czarnej.


Ale początek jest taki sam jak poprzedniej, jedziemy na Ożynnik, tylko tam zamiast w lewo skręcamy na konny szlak w prawo. Przekraczamy krajówkę i jedziemy na Rudą Rzeczkę, Wólkę Ratowiecką i wzdłuż torów. Odbijamy od zielonego szlaku w prawo, ale chyba znów się gubimy. Na szczęście w którymś momencie trafiamy na prawidłową drogę i docieramy do Rybnik, gdzie w szkole podstawowej jest punkt kontrolny. Tam meldunek, szybka ciepła herbatka i dalej na siodło. A tyłek zaczyna mi już doskwierać i jedzie się w związku z tym coraz gorzej. Nogi wytrzymują, zmęczenia nie ma, spać się nie chce, ale dupa protestuje ;) Przekraczamy następną krajówkę (Augustów-Białystok) i jedziemy na Kopisk. Tam zmiana kierunku jazdy na wschodni i zaczynamy wracać na Czarną. Znów przejeżdżamy przez szosę i zaczyna się naprawdę trudna przeprawa terenowa do karczmiska. Błoto, kałuże, mokre piachy. Jedzie się ciężko i wręcz się wleczemy. Dodatkowo Michał i Grzegorz tracą siły i zostają z tyłu. Mają już powoli dość i umawiamy się, że będą jechać swoim tempem z tyły, my polecimy swoim z przodu. Szczególnie że niewiele już do Czarnej zostało, prosta droga i i znana przez nich, bo tedy jechali w zeszłorocznym Zażynku. A dodatkowo na następna pętle już nie mają zamiaru wyjeżdżać, na tym skończą swój tegoroczny rajd. A więc jedziemy już tylko we czwórkę: Ja, Jacek, Paweł i Andrzej. Andrzejowi zaczynają się odżywać kolana, ale twierdzi że da rade. Mi moje prawe też daje znać o sobie coraz mocniej. Przy każdym podjeździe i mocniejszym naciśnięciu na pedały czuję ukłucia bólu, że nieba można liznąć. Ale też się nie poddaję i mam nadzieję, że wytrzymam do końca.
W końcu docieramy do Czarnej Wsi i stąd już w zasadzie asfaltem do Czarnej. Jesteśmy w bazie kilka minut po 4-tej. Najpierw Ja z Jackiem, kilka minut po nas Andrzej z Pawłem. Pętla wychodzi dokładnie taka jaka powinna być, tym razem nie pogubiliśmy się za bardzo i nie doszło dodatkowych kilometrów. Za to czas pętli i średnia tragiczna.

Dane z trzeciej pętli:
Dystans: 50,9 km, czas jazdy: 3:10:25, pr.śr.: 16,1 km/h, HRAvg: 122


Na czwartą pętlę wyruszamy znów po dobrej godzinie wypoczynku. W zasadzie tej przerwy nie pamiętam, robi się luka w pamięci ze zmęczenia. Chyba było jedzenie, kawa, ciastka :) 5:10 znów na rowerze. Ta pętla to już doskonale znane mi ścieżki na zachód od Czarnej, mogę jechać bez mapy :)


Jedziemy więc czwórką wzdłuż torów na północ przez Machancz do Rozedranki. Wstaje świt i piękne słońce, zapowiada się śliczny dzień. Zresztą noc tez była ładna, świecił nam księżyc i gwiazdy, za to było chłodno. Polar zarejestrował minimum 5 stopni. Z Rozedranki na Podłubianke moją ulubioną szybką szutrówką. Tu dociskam mocno, jakoś mnie nogi niosą. Jacek nie wytrzymuje i prawie z płaczem pyta „czego tak pędzę??”. A ja jakiś niedojechany w tym momencie się czuję :) Nogi naprawdę niosą, tylko kolano pobolewa. Jedyny duży problem to tyłek.
Powrót przez Osierodek, Biały Krzyż i obok Agromy asfaltem. Na bazie jesteśmy 6:50.

Dane z czwartej pętli:
Dystans: 33,7 km, czas jazdy: 1:39:41, pr.śr.: 20,4 km/h, HRAvg: 134


Teraz to już robimy krótka przerwę i 7:17 wyruszamy na ostatnia pętlę. Też moje ścieżki i też w zasadzie bez mapy można jechać. Praktycznie moja standardowa trasa treningowa przez CWK na Jezierzysk, Biały Krzyż i Jesionowe Góry. Jedzie się już gorzej, nogi nie chcą już tak ponieść, kolano naprawdę boli. U Andrzeja jest jeszcze gorzej, nie da rady jechać zostaje z tyłu. Wjeżdżamy do Czarnej przed 9-tą, postanawiamy zatrzymać się przy sklepie, kupić piwko na bazę i coś do chrupania. Przy okazji czekamy na Andrzeja, żeby we czterech wjechać na bazę w tym samym czasie. Przyjeżdża po kilku minutach i równo o 9-tej jesteśmy na bazie. Udało się, pierwszy mój Zażynek i pełen dystans założony dla rajdu pokonany!!!

nasza czwórka po zaliczeniu ostatniej pętli © dater


Dane z piątej pętli:
Dystans: 31,2 km, czas jazdy: 1:35:58, pr.śr.: 19,6 km/h, HRAvg: 127


Siadamy w bazie, otwieramy piwko, chrupiemy chipsy, gawędzimy. Jeszcze następni uczestnicy ruszają na ostatnie pętle, są też tacy którzy spali przez kilka godzin w nocy, teraz wyruszają np. na trzecią pętlę. My jesteśmy jednymi z pierwszych na mecie, przed nami przyjechała tylko trója uczestników. Można wiec powiedzieć, że gdyby była prowadzona klasyfikacja czasowa bylibyśmy grupą na czwartym miejscu :)
Ogólnie wielkie zadowolenie i satysfakcja z ukończenia tak ekstremalnej „wycieczki”. Moja pierwsza taka jazda, bardzo jestem zadowolony z ukończenia i to pełnej kilometrówki. Wyszło nawet więcej, niż było założone, bo gubienie się dołożyło, jak się okazuje 17 km do całej trasy :)
Samopoczucie dobre, nawet spać mi się od razu nie chciało. Nogi ok., tylko prawe kolano doskwiera i wiem, że będę miał z nim problem przez najbliższe dni. Ale największy problem to dupa, która oprotestowała cała trasę w sposób bolesny i widoczny. Obtarta na maksa i teraz wiem, do czego może się przydać dla dorosłego Benanthen dla niemowląt, który został jeszcze w szafce po Oliwce :)))

  • DST 275.50km
  • Teren 4.30km
  • Czas 10:01
  • VAVG 27.50km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • HRmax 178 ( 90%)
  • HRavg 148 ( 75%)
  • Kalorie 5544kcal
  • Podjazdy 1150m
  • Sprzęt Orbea Onix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Życiówka Zaklinacza Deszczu czyli 150 km na mokro

Piątek, 27 sierpnia 2010 · dodano: 27.08.2010 | Komentarze 2

Pomysł pętli dookoła Białego zrodził mi się w głowie jakiś czas temu. Ba, nawet przy okazji objechałem cześć trasy żeby sprawdzić jakość asfaltu (i czy w ogóle w nieznanych partiach trasy asfalt jest). Trasa miała mieć minimum 250 km, a w zależności od końcówki dochodzić do 300 km. Ten piątek wybrałem już tydzień temu, wielką niewiadomą była pogoda. Inny tydzień w zasadzie nie wchodził w rachubę, ni jak nie składało się z innym planami. A więc ten piątek i już, wolne w robocie załatwione i cały tydzień oglądania prognoz pogody. Niestety prognozy nie najlepsze, zmieniały się w ciągu tygodnia ale generalnie nie miało być za pięknie. W czwartek w ogóle już nie wyglądało to dobrze. Na ICM opady, co prawda dopiero po południu ale intensywne i ciągłe. Ale ja wierzę w swoje tegoroczne szczęście. Nie zlało mnie jeszcze, a prognozy często się mylą. Zawsze wracałem przed deszczem, albo zamiast ulewy lekkie kropidło tylko było. Zacząłem już siebie nazywać Zaklinaczem Deszczu :) Zawsze jak zaczynało kropić to zaklinałem chmury i deszcz i jakoś szybko przechodziło. Chmury mnie mijały, jeździłem po mokrym, ale jakoś w tym roku deszcz mnie nie dorwał. Tak tez miało być i tym razem, miałem się zabawić w Zaklinacza Deszczu.
A więc pobudka piąta, wyjazd tuż przed szóstą rano. Na razie sucho, nie pada, chmury dość wysoko. Standardowy początek: CWK, Jezierzysk, krótko szutrem przez Osierodek na Sitkowo. Dalej Białousy do Janowa. Jedzie się naprawdę dobrze, mimo odcinka szutrowego średnia powyżej 30 km/h. Przed Janowem mokra szosa, ani jedna kropla na mnie nie spada. To samo w okolicach Suchowoli. Zaklinacz Deszczu robi swoje :) Dojeżdżam do Goniądza (który to już raz rowerem??) i tam nawet słoneczko się przebija przez chmury.

Goniądz - któy to już raz?? © dater


Tu na 75-tym kilometrze robię pierwszą pauzę tej wycieczki. Jem batonika, wciągam banana, odpoczywam chwilę.

wcinam banana pod Goniądzem © dater


Szybko wsiadam na Onix’a i mknę dalej, Jedzie się rewelacyjnie, czuję że dziś będzie mój dzień i moja trasa :) Osowiec przelatuję i wjeżdżam na drogę „przez bagna” wzdłuż Biebrzy do Mężenina. Tu w okolicach miejscowości Dobarz stuka mi pierwsza setka tej trasy. Z tej okazji zajeżdżam do niewielkiego dworu bo czas na kawę i coś słodkiego :) Wcinam szarlotkę na ciepło i popijam latte… ach jak przyjemnie się robi :) Zdaję standardowy raport z trasy.

Dobarz - czas na kawę © dater


Dalej jadę na Mężenin. Droga się psuje, dziura na dziurze, jedzie się naprawdę ciężko. Jest płasko jak stół, ale nie da się rozwinąć na tych dziurach porządnej prędkości. Wlokę się 25-30 km/h, średnia mi spada. Mijam Stękową Górę i wjazd na bagna od strony Jeżewa, przecinam drogę na Łomżę. Pozostaje około 15 kilometrów do Mężenina. Niebo zaczyna wyglądać coraz gorzej. Czmury coraz niżej, zrywa się wiatr. Zaklinam cały czas deszcz, ale spadają jednak pierwsze krople tego dnia… ach ty deszczu, nie przestraszysz mnie :) Jadę dalej, jednak kropi coraz mocnie. A to tak… no dobra, wyciągam wobec tego moją broń: wiatrówkę przeciwdeszczową Berknera. Jest 120 kilometr trasy, prawie połowa. Cały czas zaklinam, mam nadzieję, że zaraz przestanie i szczęście mnie nie opuści a deszcz jednak odpuści.
Ale nie, nie chce przestać, chce mnie złamać, przestraszyć. Nie wie, że trafił na twardego przeciwnika. Ja tak łatwo się nie dam :) Dojeżdżam do Mężenina, połowa trasy za mną.

Mężenin - połowa trasy © dater


Nie wjeżdżam na DK8, bokiem przejeżdżam do miejscowości Rutki, tam robię druga przerwę i większy posiłek. Z braku izotonika do uzupełnienia bidonów kupuję Colę, pączka, dwa banany na zapas i wodę. Wciągam też pierwszy żel tego dnia, czuję że może się przydać dawka energii w krwiobiegu :D

Rutki - biesiadowałem pod kościołem :) © dater


Ruszam dalej, niestety dalej pada i to coraz mocniej. Za DK8 w kierunku na Sokoły już pada porządnie. Zaklinanie idzie w zapomnienie zaczyna się walka :) Deszcz chce mnie złamać, mam już mokro w butach, generalnie cały jestem mokry. Ale jedzie się nad wyraz dobrze, nie jest mi zimno, deszcz aż tak mocno nie przeszkadza. Nie przestraszy mnie, nie złamie. Zaczyna mi być z tym wręcz dobrze, z tą walką. Tyłek ma smarowanie, nogi też… woda przepływa mi między pacami i wycieka dołem. Czuję się jak wyścigowy silnik Porsche chłodzony najlepszej jakości olejem i chłodziwem… deszcz z mieszanką tego co pozostało na szosie. Smaruje mi tyłek, nogi, chłodzi stopy. Jest dobrze, bardzo dobrze… nie złamiesz mnie deszczu, jesteś cienki, mówię sobie. Nie wycofam się, nie zadzwonię po transport. Trafiłeś na mocniejszego, nie posłuchałeś mego zaklinania, ale i tak ze mną przegrasz :)
Mijam Sokoły, 160 km za mną. Naciska z wściekłością na pedały, atakuję podjazdy, nic sobie z aury nie robię. Jak staję na pedały albo szybko zjeżdżam to rękawy wiatrówki trzepoczą mi jak skrzydła husarskie. Jestem jak w galopie, w ataku na każdy podjazd. I tak pędząc jak husaria natykam się na ducha… króla Jana III Sobieskiego. No może nie na ducha, weryfikuję, bo wpadam na pomnik króla w Płonce Kościelnej :)

Płonka Kościelna © dater


Wymieniam z królem kilka zdań w temacie walki, bitwy z samym sobą i utwierdza mnie w przekonaniu, żeby się nie poddawać. Podziwia tez mego rumaka :)

Jan III Sobieski podziwia mojego rumaka © dater


Jako że sam swojego nie posiada, żegnamy się i jadę sam dalej. Po drodze Łapy, planowy większy przystanek na posiłek. Wiem że jak stanę to ciężko będzie ruszyć. Mogę się trochę wyziębić i będzie ciężko. Ale jak nie zjem to mam świadomość, że w ogóle mogę nie dojechać. Leje cały czas, w mieście mijam trzech sakwiarzy, tak samo przemoczonych jak ja, nie wiem czy bardziej zrezygnowanych. Pozdrawiamy się podniesieniem ręki. Szukam w centrum czegoś na posiłek i znajduję Pizza Club. Pizza mała, 22 cm, akurat dla mnie plus mały Leszek. Nawet dobra. Zjadam szybko, chwile siedzę. Obok w sklepie kupuje powerade i uzupełniam bidony.
Jadę na Uhowo. Rzeczywiście chłodno, trochę mnie telepie. Muszę ostro pedałować, żeby krew zaczęła szybciej krążyć, bo będzie źle. W Uhowie dostaje doping :) Na poboczu brygada drogowa robi jakiś remont chodników czy coś takiego. Przejeżdżam koło nich i widzę Pana Wiesia Grabka, starego znajomego. Trenera kolarskiego (UKS Wygoda) i organizatora naszych lokalnych Maratonów Kresowych. Zauważa mnie, nie wiem czy rozpoznaje, ale krzyczy: „Super, dalej, dalej…” Pracownicy z PRD Grabek odrywają się od roboty i krzyczą za mną „dawaj, dawaj…”. Dostaje dopału i już za chwilę jest mi ciepło :)
Z Uhowa na Turośń Dolną i tam zbaczam z drogi na Białystok, żeby uniknąć samochodowego tłoku. Jadę na Juchnowiec, deszcz cały czas pada, ale mam wrażenie że odpuszcza. Sprzymierzył się natomiast z wiatrem, który wieje mi w twarz i z Pizza Club. Niestety coś pizza mi wychodzi bokiem, a raczej odzywa się głęboko w trzewiach. Coś mnie gniecie, pali, nie jest dobrze. Pomaga wyprost, ale kręcąc nogami nie czuje się najlepiej. Niech to szlag… Jak ten wiatr dogadał się z tą pizzą żeby mnie pokonać?? Cienias, nie umiał sam to wezwał posiłki :) Ale nie tak łatwo, o nie… jadę dalej i ani myślę odpuszczać. Od Juchnowca wiatr przechodzi na moją stronę, pomaga mi jechać wiejąc w plecy. Deszcz zdradzony odpuszcza, pada coraz słabiej. Tylko pizza zalega…
W Hryniewiczach pęka druga setka tego dnia, pozostało jakieś siedemdziesiąt kilometrów. Przez Białystok przemykam, cały czas trzymam powyżej 30 km/h, wiatr pomaga, pizza powoli odpuszcza. No i jak na złość deszcz wraca i to ze zdwojona mocą… wredota chce mnie jednak złamać na ostatnich kilometrach. Jadę Baranowicką przez Grabówkę na Bobrowniki. Tiry mkną na granice wzniecając tumany wodnego pyłu. Jest coraz gorzej. Na szczęście pedałuje bez przystanków więc trzymam ciepło. Skręcam z trasy w lewo na Supraśl przez Krasny Las. Tutaj spokojniej, samochodów brak, ale jestem wykończony. Przemyka mi przez myśl, żeby jednak z Supraśla zadzwonić po transport i ruszyć wbrew planowi na Wasilków. Ale zostaje mi 50 km planowej trasy… miałby zrezygnować, poddać się, dać pole dla deszczu który tak mnie dziś wku… O nie, jadę zgodnie z planem postanawiam, nie wymięknę.
W Supraślu robię wreszcie przerwę pod osłona przystanku autobusowego, wciągam banana, żel i ruszam zgodnie z planem na Sokołdę. Nie poddam się…

Supraśl - w deszczu © dater


Droga na Krynki nie ułatwia mi zadania. Fatalny asfalt, teraz dodatkowo jeszcze kałuże. Co przejedzie samochód to dostaję nową dawkę wody na klatę :)
W Sokołdzie skręcam na Wierzchlesie, tu już idzie lepiej. Lepszy asfalt, pizza odpuszcza, tylko deszcz z wiatrem znów razem przeciwko mnie pracują.
Koło Kamionki zmieniam kierunek ostro na zachód i znów wiatr mnie pcha. Znów przyzwoite prędkości, świetny asfalt. Pędzę i już wiem że ostatecznie wygrywam. Nie dałem się. Muza mi w sercu i głowie gra. Jestem wygrany. Docieram do DK 19 w okolicach Straży.

DK 19 pod Strażą © dater


Jedzie się coraz ciężej, ostatnie podjazdy przed Czarną to już męczarnia. Ale czuję się świetnie, wiem ze wygrałem z przeciwnościami, z deszczem i jego sojusznikami. Dałem radę…
Tuz przed 18-stą docieram do domu. Jestem w niebie :) Uje…ny, brudny, mokry, ale szczęśliwy.
Teraz już znam swoje możliwości. Wiem, ze deszcz aż tak nie przeszkadza jeśli jest tylko w miarę wysoka temperatura (termometr drogowy koło Grabówki pokazał 15,6 st, mój polar w tym samym momencie 16 – myślałem że jest więcej). Wiem, że można wiele wytrzymać, jeśli tylko ma się wystarczająco dużo zaparcia. Wygrać z przeciwnościami, samym sobą. Jest w tym coś pierwotnego, męskiego, szalonego, jakiś wewnętrzny masochizm pochodzący od przodków. Nie poddam się, wygram, zrobię wszystko, nie wymięknę.
Człowiek może wiele. Jeśli tylko ma to coś w głowie i sercu. To zaparcie, siłę, miłość. Nie potrzebuje spadochronu, żeby sobie poradzić ze spadaniem :)
Jak w tej piosence, która chodziła mi dziś cały dzień po głowie i nuciłem ją w ciężkich chwilach:

I don't need a parachute
Baby, if I've got you
Baby, if I've got you
I don't need a parachute




  • DST 205.04km
  • Teren 3.00km
  • Czas 07:22
  • VAVG 27.83km/h
  • VMAX 55.40km/h
  • Temperatura 29.0°C
  • HRmax 173 ( 88%)
  • HRavg 151 ( 77%)
  • Kalorie 4327kcal
  • Podjazdy 800m
  • Sprzęt Orbea Onix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Życiówka na Mazury

Sobota, 10 lipca 2010 · dodano: 11.07.2010 | Komentarze 5

Planem było powtórzenie zeszłorocznego wypadu na Mazury, ale tym razem szosą. Kierunek Zełwągi za Mikołajkami, ale oczywiście trasa odpowiednio zmodyfikowana pod asfalt. W tamtym roku Oxy doskonale sobie poradził na trasie ok. 160 km, w tym szosowo wychodzi ponad 200 km. I o to chodzi, przekroczyć granice dwusetki :)
Oczywiście tak jak i w tamtym roku cała rodzinka wybiera się samochodem: moje dziewczyny i szwagry. Przygotowanie ekwipunku następuje więc dzień wcześniej. Rano oczywiście jak to już mam w zwyczaju, budzi mnie mój wewnętrzny budzik… o 4:50. Jeszcze trochę się walam i 5:30 wstaję. Śniadanko, ładowanie samochodu dla dziewczyn i wyruszam 6:45, wcześniej niż zakładałem. Od rana już spiekota, słońce pełnym niebem, jest już ponad 20 stopni. Założenie jest dojechać, wiem że będzie ciężko. Największy jak do tej pory dystans, plus spiekota, plus szosa, którą nie miałem jeszcze okazji pomykać na tak długich dystansach. Więc nie dociskam, staram się równo rozłożyć siły.
Wsiadając na rower jestem trochę obolały po czwartkowej wywrotce, boję się też że ból zacznie się odzywać na trasie. Ale wsiadając na rower wszystko mija jak ręką odjął. Jest dobrze :)
Jadę przez Czarną Wieś na Jezierzysk. Stamtąd jedyny odcinek terenowy – szutrówka przez Osierodek do Sitkowa. Jest to alternatywa dla bujania się prawie dwa kilometry po kocich łbach, czego nie nawidzę. Wolę pobujać się trzy kilometry szutrówą i wychodzi mi to na dobre. Nie jest tak źle jakby się wydawało, uważam na zjazdach żeby nie przedobrzyć i odcinek terenowy mijam gładko.
Dalej do Janowa i na Suchowolę. Tam w parku pierwszy odpoczynek, mały popas.

pierwszy odpoczynek - w parku w Suchowoli © dater


Dalej na Goniądz. Tuż za Suchowolą znaki, że droga ślepa, remont mostu czy coś takiego i objazd bokiem. Ale myślę sobie, że rowerem to pewnie bez bólu przeskoczę. Utwierdza mnie w tym przekonaniu lokales, który twierdzi, że dla roweru to żadna przeszkoda. Więc prę dalej. Docieram do mostu, rzeczywiście w nie najlepszym stanie. Ale przejezdny więc zadowolony z siebie jadę dalej, aż za zakrętem kilkadziesiąt metrów dalej widzę coś takiego:

zamiast mostu łacha piachu za Suchowolą © dater


Przedzieram się przez ten piach i z góry widzę… kilkumetrowy wykop w którym siedzi koparka i kilku gości którzy też sobie spokojnie siedzą.
- Panowie, przeskoczę tu jakoś rowerem???
- Jak się dobrze rozpędzisz to przeskoczysz… hehehe :) - brech wypełnia cały wykop.
Wykop na całą szerokość więc już mi zagląda widmo powrotu dobre kilka kilometrów z powrotem. Ale na szczęście Panowie wskazują mi, że kilkadziesiąt metrów z tyłu jest grobla i obejście tego miejsca. Więc cofam się trochę i robię przełaj około kilometra. Ale szczęśliwie omijam wykop i wylatuję na Goniądz.

Goniądz © dater


Postanawiam wdrapać się pod górkę do Goniądza, ale nic ciekawego w centrum nie ma.

w centrum Goniądza © dater


Z Goniądza na Osowiec i stamtąd na Szczuczyn. Z Osowca najgorszy kawałek asfaltu na trasie. Łata na łacie, trzęsie niesamowicie, dupa boli. Trzeci raz jadę tą trasą, co ciekawe za każdym razem inaczej docieram do Szczuczyna. Pierwszym razem z RB Teamem na Śniardwy było terenowo i ciężko bo brukami. Drugim razem obrałem inną, lepszą drogę, ale na szosówke też nie za bardzo. Tym razem oczywiście asfalt, dłużej ale z założenia lepiej. Trochę na okrągło, ale rzeczywiście z Klimaszówki już całkiem niezły asfalt. W Radziłowie mijam mniej więcej półmetek wyprawy.

Radziłów - połowa trasy za mną © dater


Dalej przez Wąsosz do Szczuczyna. Tam robię dłuższą przerwę, posiłek. Kebab popijany piwkiem. Siedzę sobie dobrą prawie godzinkę odpoczywając… trochę przesadzam, ciężko jest ruszyć. I od Szczuczyna już naprawdę ciężko się jedzie. Jednak posiłek na trasie powinien być mało obfity i strawiony. Do Białej Piskiej mam kryzys. Tam robię znów popas. Kładę się pod drzewem w parku i odpoczywam, ucinam sobie nawet 10-minutową drzemkę.

Biała Piska - odpoczynek w parku © dater


Do Pisza jedzie się już lepiej, chociaż krajobraz się już zmienia. Coraz więcej górek, na szczęście dla bikera za każdym podjazdem jest z górki :) … z reguły. W Piszu następna przerwa. Upał doskwiera niesamowicie, trzeba się chować w cieniu. Uzupełniam płyny… na koniec podliczyłem że połknąłem w różnej postaci w czasie tej trasy ok. 5 litrów. Z Pisza już idzie całkiem dobrze. Okazuje się jednak, ze mam dziś niesamowite szczęście do remontowanych mostów. Za Piszem znów znaki objazd, zakaz wjazdu, remont mostu w Rucianej Nidzie.. No ale jeśli za pierwszym razem się jakoś udało to dlaczego za drugim ma się nie udać. Jadę więc… jestem Panem drogi. Ta trasa zwykle jest nieźle zapełniona, a tu ledwo kilka samochodów mnie mija. No i dojeżdżam do Rucianego. Na samym wjeździe na kanale rzeczywiście remont… most w zasadzie rozmontowany. Ehhh… patrzę na gpsa, obok idzie linia kolejowa i widać most nad kanałem. Odbija więc w lewo i trafiam na most. Z buta… a w spd z buta to oznacza męczarnie. Szczególnie po łupanych kamieniach po nasypie kolejowym… masakra. Więc daję z buta dobry kilometr, przekraczam most i jeszcze zawijam, żeby popatrzeć na remont, który wygląda tak:

Ruciane Nida - remont mostu © dater


W Rucianym robię znów mały odpoczynek i ruszam na Mikołajki. Tu już jedzie się całkiem nieźle, szczególnie że droga leśna więc cień i można trochę odsapnąć od słońca i upału. Widzę, że zostało ledwo 20 kilometrów i czuję się naprawdę dobrze wiec zaczynam dociskać. Małe górki z blatu na stójce, odrabiam straty w prędkości średniej. Tutaj do Mikołajek robię chyba najlepszą średnią na całej trasie.

Mikołajki - prawie u celu © dater


Z Mikołajek zostaje mi już tylko sześć kilometrów, przemyka niesamowicie szybko. Do Zełwąg docieram punkt godzina 17. Godzinę później niż zakładałem. GPS zlicza mi 3 godziny postojów, ale w tym upale inaczej się nie dało, odpoczynek w cieniu musiał być. Ale docieram, życiówkę poprawiam i jestem szczęśliwy jak mały chłopczyk :)

Zełwągi © dater


Polara coś muszę wyskalować pod koło Onix’a bo różnica ponad 3 km wyszła w zliczeniu trasy.

życiówka zrobiona - 205 km :) © dater