Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dater z bazy wypadowej Czarna Białostocka. Przekręciłem na dwóch kołach 33225.50 kilometrów w tym 7698.22 w terenie. Kręcę z prędkością średnią 26.15 km/h i dociskam jeszcze bardziej :D
Więcej o mnie.

2014 button stats bikestats.pl 2013 2012 2011 2010 2009

Statystyki i osiągnięcia


Najdłuższy dystans: 342 km
Maksymalna prędkość: 79,20 km/h Najwyższe wzniesienie: 2920 mnpm Maksymalna suma przewyższeń: 2771 m

Pogoda

+2
+
-3°
Czarna Bialostocka
Niedziela, 24
Poniedziałek + -3°
Wtorek + -5°
Środa + -2°
Czwartek + -2°
Piątek + -3°
Sobota + -3°

Linki


BTR2







hosting


Instagram

GPSies - Tracks for Vagabonds


Zalicz Gminę - Statystyka dla Dater


Opencaching PL - Statystyka dla Dater

Kontakt




Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dater.bikestats.pl

Wpisy archiwalne w kategorii

w Świat

Dystans całkowity:2723.77 km (w terenie 309.73 km; 11.37%)
Czas w ruchu:112:14
Średnia prędkość:24.27 km/h
Maksymalna prędkość:81.40 km/h
Suma podjazdów:39356 m
Maks. tętno maksymalne:191 (97 %)
Maks. tętno średnie:176 (89 %)
Suma kalorii:67234 kcal
Liczba aktywności:47
Średnio na aktywność:57.95 km i 2h 23m
Więcej statystyk

Maraton Kresowy Sopoćkinie – czyli jak się podniosłem po upadku

Sobota, 21 lipca 2012 · dodano: 28.07.2012 | Komentarze 1

Dosłownie. Najpierw miałem doła, totalny zgon, żeby później odrodzić się jak feniks z popiołów ;)
Ale po kolei…
Cały tydzień pogodowo, a więc i treningowo kiepski. Lało, jak nie rano, to wieczorem, zsynchronizować się w ogóle nie mogłem. I na Białoruś jechałem wypoczęty i zregenerowany :)
Czego nie można było powiedzieć w sobotę rano ;) Wycieczka w dwa autokary, transgraniczna integracja, „duch puszczy” który już w połowie drogi uleciał w ilości jednego litra :D No i nie zapomniany nocleg w hotelu Białoruś w Grodnie. Powrót do komuny, podróż w czasie trzydzieści lat wstecz i to tylko w cenie 1 mln rubli :D (podliczenie kosztów całego wyjazdu). Ciepłej wody nie było, planowe wyłączenia, dostaliśmy rabat 7.500 rubli na łeb z tej okazji na nocleg – jakieś 3 zł, akurat na dobre piwo – np. Lidzkoje :) Takie klimaty to tylko na Kresowych!!!
Można byłoby się rozpisywać, wspominać, zachwycać. Byłem drugi raz na maratonie na Białorusi i wiem, ze będę tam jeszcze wracał. Wspomnienia bezcenne :)
przed hotelem Białoruś © dater

No ale tematem jest maraton. A więc standardowo pobudka rano, standardowo jak to na Białorusi śniadanie w postaci schabowego z kasza gryczaną (w tamtym roku był ryż i jeszcze trawa morska). I jazd z Grodna do Sopockiń.
Krótkie przygotowanie, rozjazd i rozgrzewka, która mi oświadcza – nie będzie lekko. Kac mnie rypie, dodatkowo jeszcze od tygodnia jestem podziębiony. W czwartek w ogóle straciłem głos i wylądowałem u mojej lekarki. Zapalenie krtani, trochę leków, antybiotyk na wszelki wypadek jakby się pogorszyło. Ale oczywiście ja jadę. No więc na prochach, na kacu i… nie wymiatam. Tętno mam zabójcze na rozgrzewce, jadę z Kacprem, którego trudno mi urwać (!), nogi drewniane. Oj może być kiepsko…
Ustawiam się na starcie dość późno. Miejsce, jak w tamtym roku nie za dobrze wybrane. Most na śluzie kanału augustowskiego. Wąsko jak na start, będzie korek. Ludzi jeszcze więcej jak w zeszłym roku i stoję gdzieś ok. setnej pozycji.
Start… no i jak – koreczek. Zanim przejadę most, czołówki już nie widzę – pewnie skręcają już na asfalt :( Jadę gdzieś pewnie setny. Pierwsze kilometry to szaleńczy pościg za czołówką po asfalcie. Udaje mi się złapać koło jakiegoś Białorusina i naginam. To, co się dzieje z moim sercem to masakra. Tętno nie schodzi poniżej 185. Skręcamy na lewo w teren i zaczyna się las. Mam kryzys, najpotężniejszy chyba jaki zaliczyłem do tej pory na zawodach, po prostu zgon. Źle się czuję, serce chce mi wyskoczyć z klatki, rozrywa mi płuca. Jadę z Marcinem i małą grupą, ale widzę jak oni odchodzą a ja po prostu umieram. Na 6 kaemie pod niewielką piaszczystą górkę się zakopuję a lewą stroną bierze mnie Adaś na swoim nowym Scott-ie 29er. Kuźwa… czas się wycofać :(
Udaje mi się utrzymać jakoś Marcina i Adama i następne kilka kilometrów robię równym miarowym tempem. Dochodzimy małą grupkę zawodników, łapie się mnie jedna mała Białorusinka, która jedzie mi na kole następne 40 kilometrów (!). W którymś momencie w jakiejś piaskownicy gubimy Adama i innych i jedziemy we trójkę: Ja, Marcin, Białorusinka. Przychodzą mi siły, oddech się uspokaja, serce już nie wariuje, zaczynam wracać do żywych. Od 15 kaema jedzie się już naprawdę dobrze. Nadajemy coraz większe tempo. A mała za mną się trzyma. Wymieniamy się z Marcinem, szarpiemy, wydaje się że nie powinna tego wytrzymać… odwracam się… jest nadal na kole. W którymś momencie robię naprawdę mocną zmianę widząc przed sobą większą grupę zawodników. Po pięciu minutach ich dochodzimy. Okazuje się że jedzie w niej Mirek – organizator. Jak jest Mirek, nie jest źle. Wiem, że dopędzenie go, a później trzymanie się na kole jest gwarancją dobrego wyniku :) Jedziemy w grupie około 10-ciu zawodników, mijamy pierwszy bufet. Zaczynają się większe, piaszczyste podjazdy, zaczyna się tasowanie. W którymś momencie atakujemy z Marcinem i za nami zostaję… a jakże: mała Białorusinka i Mirek :) Wyprzedza nas za moment z okrzykiem: prawa, prawa!!! Białorusin, który wygrał półmaraton. Za jakiś czas łapie nas też Patryk, który będzie drugi na krótkim dystansie. Marcin łapie mu koło, my z Mirkiem nie dajemy rady. Odchodzą od nas na dobre 20 metrów. Za nami dwie Białorusinki. Wylatujemy na asfalt, ustawiam się na kole Mirka, za mną dziewczyny.
zadowolony na kole Mirka © dater

Widzicie ten numer 888… dobrze że nie 666 ;) To właśnie ta co jechała mi na kole całą czterdziestkę :D
Podjeżdżamy wirażem na najpierw w lewo, później w prawo i podjazd. Na prawo most nad kanałem, gdzie jechaliśmy w zeszłym roku i robiliśmy drugą pętlę. Teraz stoi milicjantka i coś woła, pokazuje w prawo i lewo. Konsternacja… Mirek leci w lewo, ja za nim. Widziałem, że Marcin poleciał za Patrykiem w prawo na most. Cholera jasna, jest za daleko… skrócił dystans, dyskwalifikacja 
Jedziemy więc w lewo. Kawałek jeszcze asfaltem, później skręt w prawo w szutrową drogę. Kilometr szybkim szutrem i nagłe odbicie w lewo w łakę i ostry podjazd. Mirek się gubi i jedzie prosto, ale zaraz zawraca i nadgania. Po kilku zakrętach wjeżdżamy w las. Zaczyna być inaczej. Leśne drogi szutry zaczynają ustępować miejsca ścieżkom i singlom, podjazdom, krótkim zjazdom. Jedziemy chwilę prosto, ostry zakręt w prawo, podjazd, zaraz zjazd w lewo. I tak kilka razy. Zaskoczenie. Całkiem inna trasa, całkiem inne oblicze maratonu. Organizatorzy pokazali nam całkiem inne możliwości i zawody uzyskały inny charakter. W tamtym roku dwie pętelki po szybkich drogach, mało przewyższeń, trochę piachu. A tu całkiem co innego. Później jeszcze łąki, kretowiska, błoto w które jedna z moich towarzyszek wpadła po osie i kolana, singiel wśród krzaków wzdłuż kanału. Oj działo się. Finał taki, ze się fajnie zmęczyłem :) Ale cały czas na kole Mirka i… z koleżanką na moim kole :) Urwałem ja dopiero jakieś 10 km przed metą. Gdzieś pod koniec znów się gubimy, w całym maratonie ze cztery razy. Finał jest taki, że finiszujemy z ludźmi, których wzięliśmy w pierwszej części wyścigu. W kluczowych miejscach zabrakło oznaczeń. Natomiast sama organizacja i trasa – brawo :)
zjazd przy bunkrze © dater

Zwyciężyła koalicja czterech Białorusinów przed Darkiem. Ola pojechała po raz pierwszy długi dystans, bo ja namówiłem. Łatwa trasa, jak nie w Sopoćkiniach spróbować, to gdzie? Łatwa, taaaa… ale była zadowolona. Dostała puchar dla najlepszej Polki na długim dystansie :)
Ola odbiera puchar © dater

Ja dając nagrodę dziewczynom w open miałem okazję poznać i pogratulować tej, której nie mogłem zerwać te 40 kilometrów. Zajęła pierwsze miejsce :)
nagrody © dater

Sam też zostałem zaproszony na scenę i dostałem upominki dla sponsora :)
Polska! © dater

Sam start, pomimo zgonu na pierwszych kilometrach poszedł rewelacyjnie. Byłem 39-ty w open i 12-sty w kategorii. Zgarnąłem 849 pkt do generalki, jak na razie najwięcej w tym sezonie :)
Na tracku gps widać jak różniła się pierwsza część maratonu od drugiego :)


PS. Gdyby ktoś chciał poczytać więcej wrażeń z wypadu na Białoruś zapraszam na forum Kresowych, tam się trochę rozpisałem na ten temat i zapraszam tutaj

  • DST 87.60km
  • Teren 25.00km
  • Czas 04:10
  • VAVG 21.02km/h
  • VMAX 48.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • HRmax 98 ( 50%)
  • HRavg 175 ( 89%)
  • Kalorie 1220kcal
  • Podjazdy 415m
  • Sprzęt Cube Reaction GTC Team
  • Aktywność Jazda na rowerze

Memoriał 2012, Kukle, dzień pierwszy - Druskienniki (Litwa)

Sobota, 16 czerwca 2012 · dodano: 22.06.2012 | Komentarze 1

W dniu „zero” zrobione przez „siedmiu wspaniałych” ponad 150 km :) W dniu pierwszym plan też skromny, ale dla większości bardzo ambitny.
Po wieczorno-nocnej integracji, pląsach, kilku głębszych, plątaniu języków i nóg, rano co niektórym ciężko było zejść do restauracji na śniadanie. Ale większości się ta trudna sztuka „dnia następnego” udała i około 9-tej zaczęliśmy się zbierać na odprawę.
zbieramy się © dater

odprawa © dater

ci co nie dali rady ;) © dater

Trochę rozmów, zbieranie rowerów, ostatnie serwisy. Krótko tłumaczę trasę, zasady, przekazuję telefony kontaktowe i około 9.30 wyjeżdżamy. Kierunek Litwa, Druskienniki.
ruszamy © dater

Pogoda piękna i prognozy dobre. Niebo bez żadnej chmurki, temperatura się szybko podnosi i w ciągu dnia ma osiągnąć prawie 30 stopni.
pierwszy odcinek przez las © dater

Najpierw kilkanaście kilometrów lasem. Przy przekraczaniu asfaltu liczę po kolei uczestników. Jest razem ze mną 45 rowerzystów! Bezwzględny rekord imprezy, którą organizujemy już piaty raz.
pierwszy odpoczynek i liczenie uczestników © dater

Po jakiejś pół godzinie jazdy lasem wyjeżdżamy na szutr biegnący do granicy i przejścia granicznego. Szlaban podniesiony, stoi samochód z pogranicznikami litewskimi. Chwilę z nimi gadamy, czy nas przepuszczą ;), ale nie ma problemu. Robimy zdjęcie grupowe i ruszamy dalej.
grupa na granicy © dater

Adamy na granicy © dater

Kilka górek, jeden fajny, ale niebezpieczny zjazd i wjeżdżamy na asfalt. Poruszamy się przepięknymi terenami wśród lasów, pól i jezior. Bardzo ładne krajobrazy. Nie za bardzo mi wychodzą zdjęcia z jadącego roweru, szczególnie że trudno właściwy poziom… horyzontu utrzymać ;)
droga na Litwie © dater

Dojeżdżamy do miejscowości Kapciemiestis (Kapciowo), tam robimy krótki odpoczynek.
odpoczynek w cieniu © dater

Za Kapciowem jest kawałek kocich łbów, na którym gubię Polara. Nie wypina się z gniazda, tylko całe gniazdo ucieka z mocowania do kierownicy i gdzieś ląduje na poboczu. Na szczęście zauważam to kątem oka i zawracam. Szukam minutkę, leży po lewej stronie w piachu. Trochę poobijany ale cały i chodzi… ufff :)
litewskie asfalty © dater

Wracam na trasę, w tylnej kieszonce dzwoni telefon, ale się nie przejmuję. Przejeżdżam jeszcze kilkaset metrów, kończy się odcinek bruku i zaczyna asfalt i za pierwszym zakrętem widzę jakieś zamieszanie na poboczu. Znów dzwoni telefon i widzę gestykulujących ludzi na poboczu, ktoś nawołuje, macha rękoma, jakby mnie przyzywając. Zaczynam mieć złe przeczucia…
Podjeżdżam bliżej… wypadek. Stres, krótka panika, ktoś na poboczu kuca, krew, trochę nerwów. Okazało się, że nic strasznego się nie stało, ale jadąc spokojnie też można się nieźle wyłożyć. Krótkie szczepienie rowerami dwóch uczestników spowodowało małą kraksę. Brak kasku niestety to krew na poboczu. Konsekwencje na szczęście niewielkie: trzy szwy, zbite biodro, zdarta kostka. No i koniec wycieczki w tym miejscu. Większość grupy jedzie dalej na Druskienniki, ja czekam na wóz serwisowy.
Tu kończy się mój zapis śladu GPS w drodze do Druskiennik.

Po opatrzeniu ran do Druskiennik docieramy samochodem serwisowym przed całą grupą rowerową, która jak się później okazało pogubiła się na ostatnim leśnym odcinku. Trochę chodzimy po centralnym parku, zwiedzamy, robimy zdjęcia.
Druskienniki © dater

Odnajdujemy restaurację, w której mamy mieć obiad, spotykamy się z nasza przewodniczką. Reszta dojeżdża za dwadzieścia minut.
grupa dojeżdża do restauracji © dater

restauracja © dater

Zaczynamy okupować restaurację :) Pogoda piękna, piwo smakuje miodnie, obiad też bardzo dobry. Dookoła piękny park, miła atmosfera, wszyscy zadowoleni, choć już wstępnie zmęczeni. Pierwsze 50 km za nami.
okupujemy restaurację © dater

Po naprawdę przepysznym obiadku i deserze, wciągnięciu niezliczonej ilości piwa (donoszono nam tace non stop :) znów krótka odprawa w temacie dalszych planów. Pierwsza, największa grupa pozostawia już rowery i wraca do Polski autokarem. Rowery lądują w samochodzie serwisowym, ludzie wybierają się z przewodniczką zwiedzać Druskienniki. Grupa rowerowa dzieli się na tych, którzy od razu wracają na granice i na tych, którzy mają się jeszcze zamiar pokręcić po Druskiennikach.
Ja należę do tej ostatniej. Jedziemy nad jeziorka, przepiękne położeni w mieście. Piękne miejsce, ładnie utrzymane, park, zieleń, świetne ścieżki rowerowe. Okrążamy te jeziorka na różne sposoby, a ilość kombinacji jeżdżenia i ścieżek, a także ich jakość przyprawia o zawrót głowy.
ścieżki rowerowe w okolicy jeziorek © dater

Jeszcze większy szok przezywamy wyjeżdżając z miasta, przekraczając Niemen.
przekraczamy Niemen © dater

Jest tam zrobiona ścieżka, która można raczej nazwać mianem „autostrady” rowerowej. Ogólnie Druskienniki robią bardzo dobre wrażenie. Czysto, schludnie, porządek, świetna infrastruktura. Aquapark i „kawałek Dubaju”, kryty stok narciarski. Postanowiłem, że w lipcu wybieram się na narty na Litwę :D
"autostrada" rowerowa © dater

niesamowita ścieżka rowerowa © dater

Wracamy trochę inna drogą, nie zaczepiamy już o teren, tylko cały czas asfaltem w kierunku granicy.
wyjeżdżamy z Druskiennik © dater

Niektórzy maja kryzysy i grupa dzieli się na mniejsze podgrupy. Ja zostaję z tyłu dotrzymując towarzystwa tym najsłabszym: Ani i Piotrkowi.
odpoczynek © dater

Piotr naprawdę ma kryzys i przed Kapciowem dzwonię do Łukasza, żeby podstawił samochód serwisowy i zebrał Piotrka z trasy. Powoli w trójkę dojeżdżamy na miejsce spotkania, chwilę odpoczywamy. Zostawiamy Piotrka w Kapciowie, żeby poczekał na Łukasza i we dwójkę z Anią jedziemy w kierunku na granicę. Tempo nie jest zawrotne, ale Andzia twardo, ze dojedzie. No więc rekreacyjnie kręcę razem z nią, czasami dociskając pod górki dla rozruszania nóg. Przekraczamy granice i tą samą drogą wracamy do Kukli… nooo takie było założenie, ale gubimy się w lesie. Obieram nie tą opcję na pierwszym rozjeździe i kierujemy się za bardzo na północ. Na najbliższym skrzyżowaniu poprawiam skręcając na południowy zachód. Jadę z przodu i przed sobą widzę… śmigającą fatamorganę. Jakieś 100 metrów przede mną śmigną mi w poprzek rowerzysta w naszej koszulce. Też mnie zauważył i powrócił na skrzyżowanie. Okazuje się, ze to Krzysiek, który samotnie pogubił się jeszcze przed granicą i nadrobił ok. 10 kilometrów. Dalej więc jedziemy razem.
Na szczęście wracamy na prawidłową trasę i już bez przeszkód docieramy do pensjonatu. Niedaleko przed Kuklami dzwoni do mnie Łukasz. Na jego pytanie „jak leci”, odpowiadam, że mamy może z 15 minut do celu. Na to on, że też mają z Piotrem z 15 minut… konsternacja. Jak to?? Opowiada: „Wiesz, co się mogło zdarzyć w Kapciowie?? Złapałem kapcia… „ :D No niezła jazda.
Docieramy do Kukli akurat na kolację i zastawione stoły. Ja wyraźnie uchachany i ujarany tą jazdą :D
wjeżdżam... © dater

...trochę ujarany :) © dater

... i bardzo uchachany :) © dater

Dojeżdżając melduję oficjalnie, że operacja Druskienniki zakończyła się powodzeniem. Obyło się bez strat osobowych :) No może zdarzyła się jedna… mieliśmy prawdziwego bohatera tego dnia.
A największym bohaterem tego dnia stał się… pies Anusiak :D Wybiegł z nami rano z pensjonatu, zrobił trasę na Litwę. Tam gdzieś pod Druskiennikami się zgubił. Nie wiemy gdzie był, którędy wracał. Wrócił nad ranem, nie wiedząc ile kilometrów pokonał i że stał się bohaterem wyjazdu. Padł i odsypiał to cały dzień :D
Anusiak - bohater dnia pierwszego © dater

Piotr dojeżdża z Łukaszem kilka minut po nas i jest ostatnim uczestnikiem trasy na Litwe, który dociera do bazy.
Piotruś też dojeżdża :D © dater

Dołączam do kolacji grillowej i wcinam całą mase mięsiwa. Głodny jestem niemiłosiernie po tym całym dniu w siodełku.
kolacja © dater

Wieczorem oczywiście strefa kibica :D Wszyscy z nadzieją, że będziemy świętować.
strefa kibica © dater

Stoły zastawione, skrzynki piwa… a jaki wynik z Czechami był wszyscy wiedzą. Rozczarowanie, nie ma świętowanie, imprezy, odechciewa się… Idę spać 23.


  • DST 18.20km
  • Czas 01:06
  • VAVG 16.55km/h
  • VMAX 38.20km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Kalorie 600kcal
  • Podjazdy 340m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Egzotyczne kilometry – Agadir, Maroko

Wtorek, 11 października 2011 · dodano: 02.01.2012 | Komentarze 0

W październiku wybraliśmy się z Alą na zasłużony i długo oczekiwany urlop. Z kilku opcji i po dwóch zmianach wybór padł na Agadir w Maroku. I szczerze powiedziawszy wybór był super. Piękna pogoda, świetne miejscówki do zwiedzania, egzotyka i fajne klimaty. I jeszcze na dodatek udało się zrobić trochę kilometrów rowerem :D Jak zobaczyłem w hotelowej wypożyczalni speca w całkiem niezłej formie, to od razu zaplanowałem jeden dzień wypadowy.
Za cel obraliśmy z Alą ruiny fortecy górującej nad Agadirem. W 1960 roku miasto zostało zrównane z ziemią przez potężne trzęsienie ziemi. Zginęło kilkanaście tysięcy osób, a z Agadiru zostały zgliszcza. Miasto było odbudowywane od podstaw. A ruiny starej twierdzy górują nad miastem do dziś, na wzgórzu którego zboczu ułożono z kamieni słowa najważniejsze dla mieszkańców: „Bóg, Król, Naród”.

Kazba - tam jedziemy © dater


Odbieramy więc w południe rowery. Ja Speca na Sram’ie X.7, Ala nieokreślonego fulla. Obowiązkowe kaski też są :D

napis głosi "Bóg, Król, Naród" © dater


Jedziemy z Alą deptakiem nadmorskim w kierunku na luksusową marinę. Pogoda piękna, 30 stopni i żar z nieba. Przystajemy co jakiś czas żeby cyknąć fotki.

Ala z rowerami © dater

jesteśmy coraz bliżej © dater

w okolicach mariny © dater


Wreszcie docieramy do podnóża wzgórza i zaczynamy się wspinać. Trochę się bałem o Alę, bo jednak to całkiem wymagający podjazd (270 mnpm), słonko ostro piecze, ale dziewczę doskonale sobie radzi. Nóżki kręcą aż miło. Od czasu do czasu małe przystanki żeby odsapnąć i złapać trochę oddechu a także słońca ;)

słoneczko ogrzewa © dater

... ale mi głupio w tym kasku ;) © dater

... i jeszcze na urlopie oponka się pojawiła ;) © dater


No i wreszcie docieramy na szczyt, z którego rozciągają się fajne widoki na Agadir i ocean.

na szczycie - widok na Agadir © dater

panorama © dater

zatoka Agadir © dater


Wspinamy się też wyżej, na mury Kazby. Tam też dwóch nachalnych przewodników robi nam arabskie pranie mózgu i koszą nas z dirham za wiązaną usługę: pilnowanie rowerów, robienie zdjęć i opowiadanie historii. Zaznaczam: opowiadanie po Polsku!!! :D

na murach Kazby © dater

widok na północne wzgórza od Kazby © dater

ruiny Kazby © dater


Po zapłaceniu haraczu, kupieniu jeszcze po długim targowaniu (zejście z ceny wyjściowej pięciokrotne) kilku świecidełek zjeżdżamy z powrotem do miasta. Opaleni, zadowoleni, trochę urlopowo zjechani. I jestem pełen uznania dla Ali – podjazd w jej wykonaniu był profeska :D

trasa:
Kategoria ! < 050 km, Foto, GPS, w Świat


  • DST 2.30km
  • Teren 1.50km
  • Czas 00:06
  • VAVG 23.00km/h
  • VMAX 36.60km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • HRmax 178 ( 90%)
  • HRavg 157 ( 80%)
  • Kalorie 62kcal
  • Podjazdy 5m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Kresowy Sopoćkinie (Białoruś) - wprowadzenie i rozjazd

Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 28.08.2011 | Komentarze 0

Co tu dużo gadać, bardzo egzotyczny wyjazd na maraton :) Brawa dla organizatorów, bo wszystko się udało wyśmienicie i wrażenia niezapomniane ;) Wiza grupowa, autokar, przekraczanie granicy, jazda do Grodna. I ten lokalny, niepowtarzalny klimat. Ci co byli na Białorusi, wiedzą o czym mówię. Trochę jak powrót do przeszłości, taki socjalizm w siermiężnym wydaniu z dodatkiem przemykającej nowoczesności. Hotel, o nazwie Białoruś tak na marginesie, jak nie z tej ziemi, pół litra wódki za 5 zł, a snickers za 4 zł, randki młodych w jadłodajni przy karafce wódki i dwóch kieliszkach, sklepy w których przy ladzie można wypić 50ml wódeczki za 1 zł. I przemykające po ulicach kolumny ślubne złożone z takich samych, przystrojonych 10-20 czarnych samochodów, najczęściej BMW albo Audi. Wrażenia – bezcenne :) W sobotę przechadzamy się po Grodnie, cykamy zdjęcia, oglądamy miejscowy folklor. Disco otwarte od 23, dla nas za późno, jeśli następnego dnia mamy startować. A więc powrót do hotelu, po piwku i w kimonko. Prysznic – no cóż nie będę się rozwodził. Takiej łazienki za pewne nie widzieliście w Polsce w dobie najgłębszego komunizmu. Generalnie bałem się odkręcać wodę i kapałem się w klapkach :)
Rano w niedzielę obiad w hotelu: na talerzu trzy plastry żółtego sera, salaterka pomidorów. Dzizas, jak na tym przejechać maraton?? Na szczęście po pół godzinie przychodzi schabowy z ryżem :D
Z Grodna autokarem do Sopoćkiń, nad Kanał Augustowski. Bardzo zadbane, odrestaurowane miejsce. Śluzy w super stanie, okolica zagospodarowana. Pełno ludzi, jako taka infrastruktura.

Kanał Augustowski © dater


Robię mały rozjazd i ustawiam się na mecie, która jest umiejscowiona na moście nad kanałem.

  • DST 51.40km
  • Teren 40.00km
  • Czas 02:05
  • VAVG 24.67km/h
  • VMAX 47.70km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • HRmax 188 ( 95%)
  • HRavg 173 ( 88%)
  • Kalorie 1474kcal
  • Podjazdy 205m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Kresowy Sopoćkinie (Białoruś)

Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 28.08.2011 | Komentarze 0

Trochę wrażeń z pobytu na Białorusi opisałem wcześniej.
Teraz pora na start maratonu. Jak zwykle ok. 11 wystrzał startowy i jedziemy!!!

start © dater


Na początek kilka kilometrów asfaltu, potem zjazd na leśnie ścieżki. Generalnie bardzo płaski maraton, ale urozmaicony. Było trochę asfaltu, leśne płaskie dukty, ale też ścieżki pełne korzeni i bujania. Do tego kilka lekkich podjazdów i zjazdów, ale w głębokim piachem, który tworzył delikatne problemy prze sterowaniu i jeździe. Pierwszą pętlę robi mi się nieźle, ale większość czasu jadę sam. Trochę tasowania z innymi, ale bez większej historii. Na koniec pętli fajny singiel wśród drzew wzdłuż kanału i zjazd koło bunkra :)

zjazd koło bunkra © dater


Końcówka po kilku trudnych technicznie mostkach, (później słyszałem że trochę problemów z nimi ludzie mieli), dla mnie bez problemu. I jeszcze mokry koniec wzdłuż kanału i nawrót na drugą pętle. Jadę asfaltem sam i ciężko idzie, przy zjeździe do lasu dogania mnie Białorusin. Siadam mu na kole i trzymam się dobre kilkanaście kilometrów. W którymś momencie mówi i pokazuje, żebym przejął prowadzenie. Chce go zmienić, ale nie daję rady. Kilometr później znów zaczynają się znane mi piaszczyste podjazdy i zostaje w tyle. Przeżywam kryzys, zaraz potem kilka kilometrów bujania na korzeniach, które mnie wykańczają. I końcówkę jedzie mi się już tragicznie. Doganiam jeszcze 2-3 zawodników, ale na końcu także dwóch mnie jeszcze bierze.
Meta, tam całkiem niezłe żarcie (pozostały dobre wrażenia bo nie pamiętam już co to było:D) Potem kąpiel w zalewie i naturalne Spa pod zaporą. Kilka piwek, dekoracje, załadunek do autokaru i powrót do Polski.
Generalnie może start nie najlepszy, hotel nie najlepszy – delikatnie powiedziane ;) - ale świetny klimat i wspomnienia. Jedna z najfajniejszym wypraw maratonowych do tej pory. Na koniec dokonuje jeszcze w autobusie transferu do drużyny. Bardzo dobry zawodnik zgadza się dołączyć do RBT w zamian za kontuzjowanego i połamanego Saszkę. Mamy więc szansę dalej na całkiem niezłe punkty w generalce. W Sopockiniach dzięki szerokiej reprezentacji zdobywamy drużynowo drugą lokatę :) Niestety nie doczekaliśmy się na razie dekoracji.

reprezentacja RBT na Białoruś... (niepełna) © dater


Wynik okazuje się więc całkiem niezły. Tak jeśli chodzi o drużynę, jak i o mnie. Oczywiście nie było na Białorusi największych wymiataczy od nas, brak Litwy. Ale zadowolenie jest :)
Czas zwycięzcy: 1:42:55
Mój czas: 2:05:12, Open: 32/85, rating 82,20%, Elita: 16/48



  • DST 55.00km
  • Teren 3.00km
  • Czas 03:08
  • VAVG 17.55km/h
  • VMAX 53.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Kalorie 1732kcal
  • Podjazdy 665m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Opatija, dzień szósty (piątek) – na południe

Piątek, 11 czerwca 2010 · dodano: 19.06.2010 | Komentarze 1

Brakuje dnia piątego, ale znów był nierowerowy. Po wspinaczce na Ucka trzeba było odpocząć, poza tym czekała nas wycieczka nad jeziora Plitwickie. Trzy godziny jazdy autokarem… ale wspomnienia i widoki niesamowite. Tak czystej wody to chyba jeszcze nie widziałem.

jeziora Plitwickie - tak czystej wody jeszzce nie widziałem © dater


Jeziora położone są w górach, jest ich kilkanaście, ułożone są kaskadowo. Jedno leży nad drugim i łącza się przepięknymi wodospadami. Cuda natury :) Wielkie ryby pływają sobie jak gdyby nigdy nic, jest całkowity zakaz łowienia i wchodzenia do wody. Woda krystalicznie czysta – to stwierdzenie po wizycie na jeziorach zmienia dla mnie znaczenie.

jeziora Plitwickie © dater


cuda natury © dater

jeziora Plitwickie © dater


jeziora Plitwickie © dater


jeziora Plitwickie © dater


jeziora Plitwickie © dater


Idzie się wzdłuż jeziorek zrobionymi z drewna kładkami. Pod Toba czysta woda, przepływające ryby, obok szum wodospadów. Bajecznie tam jest.

widoki zapieraly dech w piersiach - jeziora Plitwickie © dater


jeziora Plitwickie © dater


jeziora Plitwickie © dater


No ale przyszedł piątek, ostatni dzień naszego pobytu. Po środowej jeździe na Ucka i czwartkowym odpoczynku trzeba było jeszcze zaliczyć jakieś kilometry. Grupa płynęła statkiem na plaże do Moscienicka Draga, my z Adamem zrobiliśmy to oczywiście rowerami. Droga nadmorską, góra –dół –góra –dół, dojeżdżamy do celu. Oczywiście nie ma co czekać na statek, postanawiamy pojechac sobie wyżej. Cel: miejscowość Moscenice i Sveta Jelena, powrót przez Brsec i z drugiej strony droga nadmorską do Moscenicka Draga.

Moscenice © dater


Wysoko to nie jest, podjazd po zaliczeniu Ucka tez nie za bardzo męczący. Ale widoki jak wszędzie piękne :)

widok na Cres znad Moscenice © dater


okolice Sveta Jelena - w oddali Cres © dater


odpoczynek w okolicach Sveta Jelena © dater


Z Sveta Jelena już cały czas zjazdem do Brsec.

w oddali widac miejscowość Brsec, w tle Cres © dater


Z Brsec pędzimy na Moscenicka Draga. Mijamy się z szosowcami, a w tym samym kierunku to oni nas mijają, ze trudno zauważyć jakim sprzętem gość popyla :) . Choruję na szosę coraz bardziej.
Reszta dnia na plaży, lunch na statku (znów pyszna rybka) i powrót rowerem do Opatiji. Tam czekam na wesoły statek. Płynie wzdłuż wybrzeża, spiewy odchodzą na całego, wszyscy się oglądają. Kapitan później stwierdził że nigdy nie miał takich imprez jak tych dwóch z Polakami :)

wesoły statek wpływa do portu Opatija © dater


Niestety coś sie z Colorado stało i zapis śladu z tego dnia jest nie do otworzenia. A wiec nie mam wklejki GPS :(

I tak wyjazd się kończy. Bardzo udany, zorganizowany wzorowo, full wypas. Dodatkowo rowerowo bajeczny. Dużo kilometrów nie zrobiłem, ale teraz wiem że nie tyle liczy się ich ilość co jakość. Jakościowo najlepsze kilometry w moim życiu, największe podjazdy, wzniosy, pokonane kolejne rowerowe bariery i rekordy.
No i postanowienie: kupuje szosówkę. Przymierzałem się do tego od jakiegoś czasu. To co mnie blokowało to budowa domu i kasa która na to idzie, ale… żyje się raz :) Po prostu zachorowałem i wiem, że jeżeli nie spełnię tego marzenia to po prostu będę się źle czuł. Marzenia trzeba spełniać…

Podsumowanie. Przejechane kilometry: 171,1. Podjazdy: 3645 metrów. Zdobyte: 1400 mnpm. Zadowolenie: 10/10 :)

  • DST 56.40km
  • Teren 12.90km
  • Czas 03:46
  • VAVG 14.97km/h
  • VMAX 46.10km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • HRmax 181 ( 92%)
  • HRavg 150 ( 76%)
  • Kalorie 2199kcal
  • Podjazdy 1580m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Opatija, dzień czwarty (środa) – Ucka 1400 mnpm

Środa, 9 czerwca 2010 · dodano: 19.06.2010 | Komentarze 9

Po drodze co prawda był dzień trzeci (wtorek) ale całkowicie nierowerowy. Uzgodniliśmy z Adamem że zdobywamy Ucka, więc robimy odpoczynek na regenerację. Poza tym z samego ranka wycieczka do Puli i po całym półwyspie Istra. Trochę zdjęć:

wybrzeże Istra, okolice Plomin © dater


Chorwacja, Istra © dater


Pula, koloseum rzymskie © dater


Pula, koloseum © dater


Odwiedzamy Pulę, zwiedzamy rzymskie koloseum, chodzimy po starym mieście. Później objazd po Istrze, wizyta w winnicach i degustacja win.
No i nadchodzi środa, dzień wolny od jakichkolwiek wycieczek i wyjazdów. Ale nie dla nas. Niech się reszta smaży na słońcu. My mamy inny cel na ten dzień:)
Ciekawie przebiegała ewolucja mojego myślenia o tym gdzie można wjechać. Przed wyjazdem z Polski patrząc na mapie i widząc szczyty na 1200-1400 mnpm zaledwie 12 km w linii prostej od wybrzeża nawet nie myślałem żeby tam wjeżdżać. To było tak nierealne miejsce do wjechania jak księżyc. Celem było pojeździć, wjechać wyżej niż dotychczas, pobić rekord najwyższego zdobytego wzniesienia. I tak się stało już pierwszego dnia. Najpierw Dobrać i 260 mnpm. Później wyspa Cres i 360 mnpm. Dalej jeszcze wyżej – Veprinać i 460 mnpm. Codziennie więcej, można, da się, chce się. Dzizas… jak dobrze się wjeżdża :)
A wiec wjeżdżamy. Wyruszamy trochę później, jemy lekkie śniadanie o siódmej. Posileni, zabezpieczeni w płyny wyruszamy ok. 7:30. Jedziemy pod górę ta samą trasa co sam zrobiłem wcześniej do Vaprinać.

odpoczynek w Poljane © dater


Początkowo jedzie się tragicznie. Nie wiem co się dzieje. Wszystko mnie boli, mam nieznośny ból w pachwinach, nogi jak z drewna. Nie jest dobrze. Wiem, że jeśli się nie przełamię to będzie kicha i powrót na tarczy. Adamowi wyraźnie jedzie się lepiej, raz że na trekingu, dwa że miał więcej przerwy od pedałowania. Zaczynam myśleć, ze popełniłem błąd i jednak się za dużo w ostatnich dniach najeździłem. No ale mijamy Veprinać i się przełamuje. Kryzys mija, doganiam Adama, który w którymś momencie znikł mi już z oczu. Mijamy 500 mnpm i jest wreszcie ok. :)

nasz cel na dziś - Ucka, Vojak - 1400 mnpm, przekraczamy 500m :) © dater


Dalej jedziemy na Pokolon. Jest już lepiej, aż nagle pojawia się następny problem. Zaczynam czuć lewe kolano, coś pobolewa, trochę blokuje. Taki dziwny ucisk… stajemy na chwile i Adam patrząc na moje kolano wywala oczy na wierzch. Jest spuchnięte wyraźnie :( No nie, masakra… czyżbym miał jednak nie dojechać. Ale po krótkim odpoczynku podejmuje decyzje że jadę dalej. Może nie będzie tak źle, jednak nie boli jakoś tak strasznie. I jak się okazało decyzja była słuszna. Nie wiem co się stało, ale do Pokolon dojeżdżam już bez bólu i z wyraźnie mniejsza opuchlizną.

Pokolon © dater


Z Pokolon pozostaje już ostatnie kilkanaście kilometrów podjazdu, ale najgorsze. Cały czas powyżej 5% nachylenia, dużo kilkunastoprocentówek, polar też czasami pokazuje ponad 20%, ale nie potwierdza się to później na profilach wzniesienia które znajduje w necie. Ciężko było mi znaleźć profil, który by dokładnie odpowiadał naszej trasie, ale generalnie te ostatnie kilometry z Pokolon to powinny się pokrywać z tym profilem na climbbike: http://www.climbbybike.com/climb.asp?Col=Ucka&qryMountainID=7649
Albo tym:
http://www.climbbybike.com/climb.asp?Col=Ucka&qryMountainID=7648
Jak widać średnie wzniesienie to 5,8% - 6,0% w zależności od trasy. Nie wiem dokładnie jak się te profile rysuje i z jakiego odcinka średnie się bierze.
W każdym bądź razie wspinamy się dalej i przekraczamy 1000 mnpm.

podjazd pod Ucka, przekraczamy 1000 mnpm © dater


Ucka, podjazdy coraz cięższe © dater


A szczyt coraz bliżej, bliżej… woła nas, raczy swym urokiem :)

Vojak, w tle Suhi vrh © dater


Kilometry kręcą się dalej, jesteśmy coraz wyżej, coraz więcej metrów na GPSie :)

prawie 1200 mnpm © dater


wbrew pozorom jest ostro pod górę... aparat krzwo stoi :P © dater


podjazd pod Ucka © dater


Odpoczynki częste i robi się trochę chłodniej. Z 26 st w Veprinać robi się ok. 20 więc jest przyjemnie. Problemy z kolanem i innymi bólami kończą się też na szczęście na dobre.

opoczynek, na pierwszym planie Ucka Vojak, dalej Suhi vierh © dater


No i wreszcie dojeżdżamy do stacji radarowej na szczycie. Tu kończy się droga asfaltowa i zostają ostatnie metry kamienistej drogi na sam szczyt.

ostatnie metry na Vojak © dater


Docieramy na szczyt… pchając rowery. Tu już się niestety nie da podjechać, kamienie są tak luźne że ledwo się idzie.

widok na stację z góry © dater


Oczywiście na szczycie mała sesja fotograficzna. Widoki są przepiękne. Szkoda że nie ma dobrej przejrzystości powietrza, ponoć w takie dni widać nawet Wenecję ze szczytu.

widok na północno-zachodnią stronę z Vojak © dater


widok na zachód z Vojak © dater


Na szczycie jest też miejsce na starty paralotni. No powiem szczerze lot stąd to musi być przeżycie :)

Vojak - skocznia dla paralotni, w dole widać wylot tunelu Ucka © dater


Na szczycie stoi wieża kamienna widokowa, w środku miłe dziewczę sprzedające pamiątki, mapy (zakupiłem) i na szczęście napoje izotoniczne (też zakupiliśmy).

Vojak - wieża widokowa na szczycie © dater


Pozostaje nam tylko jeszcze wspiąć się na wieżę i stamtąd podziwiać całą panoramę z Ucka. Szczyt zostaje zdobyty :)

Vojak zdobyty!!! - na szczycie wieży © dater


Na środku wieży stoi taki postument z punktem wysokościowym.

Vojak - 1396 mnpm, wieża widokowa równiótkie 1400 :) © dater


1400 mnpm osiągnięte, co prawda rowerem trochę mniej bo 1372, ale niech tam… udało się :)
No i oczywiście sesja zdjęciowa ze szczytu wieży. Później może z tego jakąś panoramę trzasnę, na razie brak czasu.
widok na stację radarową z wieży © dater


widok z wieży na południowy wschód, grań Vojak - tam gdzieś w oddali Wenecja :D © dater


widok na szczyt Suhi z Vojak © dater


Rijeka z Vojak © dater


Po dłuższym odpoczynku na szczycie, posileniu się i ustaleniu dalszego planu zaczynamy zjeżdżać. Plan jest zjechać objeżdżając w zasadzie szczyt dookoła, najpierw od strony północnej, później skręcić na południe i na wschód. Dzięki bardzo dokładnej mapie zakupionej na szczycie mamy dopracowaną całą marszrutę. Zjeżdżamy do Vela Ucka, następnie do Mala Ucka.

zjeżdzamy, widok na Ucka Vojak z drugiej strony © dater


Od Vela Ucka kończy się asfalt i zaczyna się kamienista, czasami trochę twardsza droga gruntowa.
kamienista droga dookoła Ucka © dater


okrążamy Ucka, strona północna © dater


odpoczynek pod Ucka, stok północny © dater


Północne stoki są otwarte, okrążając Ucka od zachodu i zjeżdżając coraz niżej wjeżdżamy w las. Droga robi się jeszcze gorsza. Luźne kamienie, zjazdy dobre kilka a nawet kilkanaście procent. Czasami strach, koło ucieka, nie ma się czego trzymać. Kilka razy prawie przelatuję przez kierownicę.

południowe stoki Ucka, przeprawa terenowa © dater


Teren jest naprawdę trudny technicznie i męczący. Cały czas stójka, cały czas na nogach i rękach. Są momenty że kończyny po prostu mdleją.

południowe stoki Ucka, jedne z najtrudniejszych zjazdów jakie udało mi się pokonać © dater


zjazd z Ucka, południowa strona © dater


Momentami jest trochę lepiej, a czasami po prostu wyrzuca z siodła, kilka razy prawie zaliczam glebę w espadach. Na szczęście okazuje się że wypięcie mam opanowane :)

zadowolony z siebie :D © dater


Na porządniejszą drogę wyjeżdżamy dopiero w okolicach wylotu tunelu Ucka. Dalej zjazd do Poljane i praktycznie tą samą droga co w górę wcześniej do Opatiji.
Wycieczka… po prostu niesamowita. Było wspinanie, był ból i zwątpienie, było przełamanie kryzysu, piękne widoki, samozadowolenie i zjazd który pozbawił nas złudzeń co do technicznych naszych umiejętności. Kwintesencja kolarstwa… wszedłem w następną fazę cyklozy :)


Tego dnia pod wieczór zaliczamy jeszcze samochodem wąwóz (Chorwaci mówią kanion – trochę za dużo powiedziane) Vela Draga. Widoczki ładne, widać Ucka i Vojak z innej perspektywy :)

widok na Ucka z kanionu Vela Draga © dater


wąwóz Vela Draga, w tle Ucka © dater


  • DST 21.60km
  • Czas 01:13
  • VAVG 17.75km/h
  • VMAX 42.40km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • HRmax 174 ( 88%)
  • HRavg 145 ( 73%)
  • Kalorie 663kcal
  • Podjazdy 505m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Opatija, dzień drugi (poniedziałek) – Veprinać

Poniedziałek, 7 czerwca 2010 · dodano: 19.06.2010 | Komentarze 1

Pobudka jak dnia poprzedniego o 6 rano. W zasadzie to już od 5.30 nie spałem i myślałem gdzie wjechać :) Normalnie cykloza wspinaczkowa mnie dopadła na całego. Nogi czuje, ale tak przyjemnie, „jazdowo”. Adam niestety rano nie przejawia entuzjazmu do jazdy tego dnia i po jego stwierdzeniu „nie chce mi się” jadę sam. Poprzedniego dnia patrzyłem na ładny kościółek stojący na wzgórzu nad Opatiją. Po konsultacji z lokalesami wiem że to miejscowość Vaprinać i kościół leząca na wzgórzu 519 mnpm. Pięćset metrów… jest po co jechać :)
A więc wspinam się sam. Pogoda znów piękna, temperatura ok. 20 stopni ale słoneczko zaczyna już przygrzewać. Widoki z góry bajeczne.

okolice Poljane, w oddali widać Cres © dater


Kręcę serpentynami, oglądam widoki, kontroluję puls. Nie jest najgorzej, nie dociskam bardzo, ważne żeby dojechać a nie zajechać się. Widzę Ucka i Vojak, wydają się wcale nie takie nie do zdobycia jak wcześniej. Zaczynam się przekonywać do poglądu, że może by tam wjechać :)

ponad Polanje, w tle Ucka i Vojak 1400 mnpm © dater


jeszcze jeden rzut oka na Cres © dater


Po drodze zahaczam o kościół Sv. Petar i robię tam mały odpoczynek.

Polanje - kościół Sv. Petar © dater


No i cały czas w tle Ucka i Vojak… ciągnie jak cholera. Wjechać na 1400 mnpm, to by było coś :)

widok na Ucka i Vojak © dater


No ale nie tego dnia. Plany są całkiem inne, trzeba zjechać na śniadanie i jedziemy do Słowenii, do jaskiń Postojna. Ale na razie zostało mi jeszcze trochę do Veprinać. Po drodze oznaczony podjazd 18%, o dziwo pokonuje go w całkiem niezłym chyba jak na mnie stylu. Podjeżdżam pod kościół, który był celem na ten dzień.

cel: Veprinac i kościół na wzgórzu - 500 mnpm © dater


Ostatnie metry to niestety schody i jeszcze kilkadziesiąt metrów do góry. Do tego napisane że otwarte od 9:00 i wejście kosztuje 20 kun. Co prawda nie widać żywego ducha, ale jakoś nie chce mi się z rowerem drałować na piechtę o schodach tych ostatnich metrów. A więc tu rezygnuje i zaczynam zjeżdżać.

zjazd, Veprinac z drugiej strony © dater


W dół inna drogą, przez Bregi, Pobri wjeżdżam do Opatiji od strony północnej.

Bregi - widok na Rijekę © dater


Następny dzień i następny rekord wspinaczkowy pobity :) No i zaczynam poważnie chorować na zdobycie Ucka i na … szosę. Szosowcy tu zapierniczają ostro, mijają mnie czasami w dół, a co gorsza pod górę. Połykają te podjazdy w sposób, który powoduje chęć posiadania, jeżdżenia na szosówce.


Tego dnia jeszcze wycieczka autokarem do Postojnej i jaskiń. Cuda natury normalnie, cuda… trochę wiec zdjęć nie rowerowych.

jaskinie Postojna, Słowenia © dater


niezła forma :) - Postojna, Słowenia © dater


jaskienie Postojna © dater


Po drodze zbaczając zaliczamy jeszcze Triest.

Triest, w porcie © dater


port w Trieście, zakotwiczony Silver Spirit © dater


  • DST 41.20km
  • Teren 8.00km
  • Czas 02:21
  • VAVG 17.53km/h
  • VMAX 49.80km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 855m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Chorwacja, Opatija, dzień pierwszy (niedziela) – wspinaczka do Dobreć i wyspa Cres

Niedziela, 6 czerwca 2010 · dodano: 19.06.2010 | Komentarze 3

Wreszcie długo wyczekiwany wyjazd do Chorwacji i wreszcie na miejscu. Z założenia nie miał być to wyjazd rowerowy, ale z Adamem uparliśmy się żeby wziąć rowery, więc to zrobiliśmy. I jak się okazało był to bardzo dobry ruch. Jakoś sobie nie wyobrażałem leżenia do góry brzuchem na plaży lub picia do czwartej nad ranem. Grupa była trochę zdziwiona, że my rowerowo, ale przyjęła to ze zrozumieniem ;)
Dojechaliśmy w sobotę po południu, ale już tego dnia nie próbowaliśmy wsiadać na siodełka. Riwiera opatijska wspaniała, piękne widoki, pogoda miała nam dopisywać.

Opatija - widok z okna hotelowego © dater


W sobotę więc tylko kolacja, winko i spanie. Plany początkowo powiem szczerze nie były zbyt ambitne. Przed wyjazdem patrzyliśmy na mapę, widzieliśmy szczyty 1200-1400 metrów ale jedyne co udało się nam na ten temat uzgodnić to: no przecież nie będziemy tam wjeżdżać. Jak się później okazało rzeczywistość na miejscu i nasze ambicje zweryfikowały te plany. W sobotę po postu chciałem wjechać wyżej niż mi się do tej pory udało. Na razie rekord to 240 mnpm, Góra Wojnowska koło Sokółki. Mega wypas wspinaczkowy (oczywiście żartuję :P), no ale nic wyższego w mojej okolicy po prostu nie ma. Tutaj na sobotę rano wybraliśmy z mapy miejscowość Dobreć i jakieś 280 mnpm. Wyruszamy jakoś po 6 rano, jest ok. 20 stopni, pogoda piękna.

wspinamy się do Dobrać © dater


Idzie całkiem nieźle, chociaż zaliczamy po raz pierwszy w życiu tak długie kilkunastoprocentowe podjazdy. Ostatecznie rekord wspinaczkowy pobity i zadowoleni zjeżdżamy w dół na śniadanko.
Wycieczka niedługa, 18,5 km zrobione w 58 minut. Średnia 19,3 km/h, podjazdy 365 m.


Na ten dzień jest plan wycieczkowy na wyspę Cres statkiem. Po śniadaniu cała grupa ładuje się w porcie w Opatiji. My oczywiście z rowerami na pokład górny :)

na statku w drodze na Cres © dater


Płyniemy wzdłuż riwiery, później odbijamy w stronę wyspy. Widoczki przepiękne i góry zaczynają nas kusić.

w drodze na Cres - w tle szczyt Ucka © dater


Na Cres naszym celem jest port w miejscowości Beli. Przepięknie położona na dzikim krańcu wyspy.

nasz cel na Cres - Beli widziane z morza © dater


W porcie zostawiamy całe towarzystwo na opalanko i mając coraz większego smaka na wspinanie się obieramy azymut na góry :) Wjazd z portu do miasteczka to momentami ponad 20% podjazdu!!! W którymś momencie na przełożeniu 1:1 i przy wskazaniu polara 24% odpuszczamy i podchodzimy. Masakra, ledwo zaczęliśmy a już po nas płynie i odpoczywamy. Czegoś takiego się nie spodziewałem. Dodatkowo temperatura ok. 30 stopni, no jest masakra. Ale nie odpuszczamy, dalej jest już lżej.

wspinamy się - ponad Beli © dater


Jedziemy do góry asfaltem. Naszym celem jest ok. 360 mnpm, i miejsce gdzie będzie widać drugi brzeg wyspy. Widoki są przepiękne.

w dole Beli, w tle Krk © dater


Wspinamy się cały czas, polar pokazuje 6, 8, 14% podjazdu. Praktycznie nie ma oddechu, zatrzymujemy się na zdjęcia i odpoczynek.

coraz wyżej na Cres - w tle Krk i Rijeka © dater


zdobywamy Cres -tam jedziemy © dater


Docieramy do wyznaczonego wcześniej celu, skrzyżowania z główną drogą. W tym miejscu jest przewężenie wyspy, widać jej dwa brzegi, na zachodzie góry półwyspu Istra.

na szczycie - w oddali widać półwysep Istra © dater


Biję nowy rekord wspinaczki – 360 mnpm :) Apetyt powiem szczerze rośnie, chce się jeszcze więcej. Nie jest tak źle z tym wpinaniem, a dochodzę do wniosku że to jest właśnie kwintesencja kolarstwa. No ale zjeżdżamy w dół, bo lunch na statku na nas czeka.

już w dół - widać Krk © dater


Podczas zjazdu, w miejscowości Sveti Petar podejmujemy decyzję, żeby odpić w lewo na Ivanjie i wrócić do Beli inna trasą. I jak się okazało był to strzał w dziesiątkę. Po kilkuset metrach kończy się asfalt i zaczyna się prawdziwy teren. Droga kamienista, trudna technicznie, miodzio :) To jest właśnie to co w MTB tygryski lubią najbardziej.

zbaczamy w teren - droga powrotna do Beli © dater


Jest czasami błotnisto, czasami kamienisto, droga się wije, raz wznosi, raz opada. Dookoła piękny las liściasty, słoneczko się przebija, czasami jest więcej cienia.

o takie trasy u nas trudno :) © dater


Wreszcie wylatujemy z drugiej strony, widok jest przepiękny, Zjazd kamienisty, trudny technicznie, ręce odpadają po jakimś czasie.

zjazd - na wzgórzu widać Beli © dater


to była przepiękna trasa - w oddali Beli © dater


Zjeżdżamy do Beli. Na zjeździe do portu powolutku, prawie można się przez kierownice przewalić na tych 24%. Czegoś takiego jeszcze nie zaliczałem. W porcie zabawa trwa na dobre, czeka na nas lunch.
Rybka wyśmienita, zjadam z dokładką. A mógłbym konia z kopytami tego dnia szamać ;) Jazda bajkowa, przepiękna. Wspinanie na górę, później górski kamienisty zjazd. Po prostu bajka. Zmęczenia dużego nie ma. Następnego dnia się okaże, że jednak nogi czuć. No ale jak czuć to trzeba rozjechać, prawda?? :)
Na Cres zrobiliśmy 18,7 km, czas 1:28, pr.śr 15,7 km/h, podjazdy 490 m. Dodatkowo jeszcze 4 km z portu kręcąc się po Opatiji.