Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dater z bazy wypadowej Czarna Białostocka. Przekręciłem na dwóch kołach 33225.50 kilometrów w tym 7698.22 w terenie. Kręcę z prędkością średnią 26.15 km/h i dociskam jeszcze bardziej :D
Więcej o mnie.

2014 button stats bikestats.pl 2013 2012 2011 2010 2009

Statystyki i osiągnięcia


Najdłuższy dystans: 342 km
Maksymalna prędkość: 79,20 km/h Najwyższe wzniesienie: 2920 mnpm Maksymalna suma przewyższeń: 2771 m

Pogoda

+2
+
-3°
Czarna Bialostocka
Niedziela, 24
Poniedziałek + -3°
Wtorek + -5°
Środa + -2°
Czwartek + -2°
Piątek + -3°
Sobota + -3°

Linki


BTR2







hosting


Instagram

GPSies - Tracks for Vagabonds


Zalicz Gminę - Statystyka dla Dater


Opencaching PL - Statystyka dla Dater

Kontakt




Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dater.bikestats.pl

Wpisy archiwalne w kategorii

Foto

Dystans całkowity:20396.47 km (w terenie 6110.17 km; 29.96%)
Czas w ruchu:802:22
Średnia prędkość:25.42 km/h
Maksymalna prędkość:186.00 km/h
Suma podjazdów:154053 m
Maks. tętno maksymalne:197 (100 %)
Maks. tętno średnie:179 (91 %)
Suma kalorii:492503 kcal
Liczba aktywności:358
Średnio na aktywność:56.97 km i 2h 14m
Więcej statystyk

Augustów - post scriptum

Piątek, 29 października 2010 · dodano: 31.10.2010 | Komentarze 0

Pojawiło się w sieci trochę zdjęć z Kresowego w Augustowie. No i na kilku siebie znalazłem :D A więc w ramach PS trochę historii z tego maratonu.

na starcie © dater


Jakiś zacięty na wielu zdjęciach z zawodów wyglądam. Tu też :D

...zacięty © dater


...gonię © dater


na mecie © dater


A na Satori następna godzinka zaliczona. Ponagrywałem trochę filmów o kolarstwie i jechałem oglądając "Hell on Wheels".
czas:1:00
HRMax:157
HRAvg: 134
kalorie: 466
temperatura: trzeba wiatrak wyciągnąć z piwnicy :)

Tacx - pierwsza jazda

Środa, 27 października 2010 · dodano: 31.10.2010 | Komentarze 0

No i zaliczyłem pierwszą "domową" jazdę. Kupiony w niedzielę Tacx Satori przyszedł we wtorek. Od razu złożony, pierwsza próba i pierwsze wrażenie - głośno. No ale zamówiłem od razu oponę treningową i jak się okazało bardzo dobry to był ruch. Zdecydowanie ciszej pracuje sprzęt, a to ważne dla moich domowników, bo z reguły będę jeździł rano. Oliwia i tak wpada do pokoju z okrzykiem: "Tatuś, syrena wyje!!!" :P
Pierwsza poranna jazda, w środę rano, bardzo spokojnie i luźno. W zasadzie w okresie roztrenowania jestem :D
czas 1:00
HRMax: 159
HRAvg: 132
kalorie: 455
temperatura: za gorąco!!! :D


Kategoria Trenażer, Foto, Trening


  • DST 34.10km
  • Czas 01:14
  • VAVG 27.65km/h
  • VMAX 57.40km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • HRmax 182 ( 92%)
  • HRavg 155 ( 79%)
  • Kalorie 740kcal
  • Podjazdy 195m
  • Sprzęt Orbea Onix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Piękna jesień...

Niedziela, 17 października 2010 · dodano: 17.10.2010 | Komentarze 0

... wciąż trwa. Już zeszłotygodniowa, piękna niedziela miała być zakończeniem sezonu, a tu proszę, jakoś pogoda nas ostatnio rozpieszcza. Co prawda chłodno, ale cały czas polska złota jesień w pełni. Wsiadam więc po południu na rowerek i podziwiając jesienne krajobrazy jadę swój szosowy standardzik na Zdroje.

złota jesień - okolice Jezierzyska © dater


No jest pięknie, las kolorowy, słoneczko przygrzewa, wiatru prawie nie ma. Onix pięknie reprezentuje się w kolorach jesieni :)

jesienna Orbea © dater


rowerowa jesień © dater


Lekko i fajnie się kręciło. Nie wysilam się już, robię roztrenowanie. Podjazdy na miękko, wręcz rekreacyjne kręcenie. No i chyba trenażer wreszcie trzeba będzie kupić, bo ta jesień się wreszcie skończy, niestety :(

  • DST 110.20km
  • Czas 04:03
  • VAVG 27.21km/h
  • VMAX 47.20km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • HRmax 176 ( 89%)
  • HRavg 154 ( 78%)
  • Kalorie 2381kcal
  • Podjazdy 620m
  • Sprzęt Orbea Onix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Z chęcią…

Niedziela, 10 października 2010 · dodano: 16.10.2010 | Komentarze 0

… do jazdy coraz gorzej. Dziś chciałem, ale nie wiedziałem na ile mi się będzie chciało. A więc powiedziałem „bye” w domku i że nie wiem o której będę i wsiadłem na Onix’a. Założyłem sobie, że pojadę przynajmniej do Zdrojów, a jak będzie chęć to dalej. No i pogoda piękna, słoneczko, w zasadzie bez wiatru, tylko chłodno. Optymalne warunki i chyba ostatnia szansa żeby pyknąć w tym sezonie jeszcze jakiś porządny dystans. Porządny czyli minimum te 100 km. Tylko czy nodze się będzie chciało?
A więc sunę sobie spokojnie swoją traską i z kilometrami tej nodze chce się więcej. Przejeżdżam Zdroje i przełajem na asfalt. Chce się… a więc dalej na Janów. No ta urocza jesień motywuje mnie do dalszej jazdy :)

jesiennie koło Janowa © dater


Do Janowa już chyba zapomniałem o braku chęci, bo nie myśląc wiele przejechałem go i skierowałem się na Sokółkę. A w Sokółce to nawet postanowiłem zrobić dłuższą wersję niż zwykle i przejechać przez Malawicze. Świetny asfalt tamtędy ciągnie, poza tym przed Wojnowcami naprawdę fajny podjazd, dość długi jakich u nas mało na Podlasiu. Od wsi Babiki na Sokółke co prawda się psuje, ale niewielki to odcinek.

zjazd na Bobrowniki © dater


Od Bobrownik już stałą trasa przez Kamionkę, Planteczkę do Straży. No i krajówką do Czarnej. I tak niechcący wyszła mi seteczka, zapewnie ostatnia w tym sezonie :)



  • DST 59.20km
  • Teren 3.00km
  • Czas 02:07
  • VAVG 27.97km/h
  • VMAX 54.90km/h
  • Temperatura 11.0°C
  • HRmax 184 ( 93%)
  • HRavg 158 ( 80%)
  • Kalorie 1315kcal
  • Podjazdy 335m
  • Sprzęt Orbea Onix
  • Aktywność Jazda na rowerze

W rytmie Linkin Park...

Sobota, 9 października 2010 · dodano: 09.10.2010 | Komentarze 1

... dziś naciskałem na pedały. Skatowałem "A Thousand Suns" kilka razy. Płytka dobra, choć taka jakaś lekka jak na LP. Ale jeden utworek wymiata, pod to się jedzie podjazdy z taką parą, że szok :)))



Traskę zrobiłem do Janowa i z powrotem. Pogoda piękna, choć chłodno, ledwo ponad 10 stopni. Dziś też zrobiłem rewelacyjny zakup na ryneczku w Czarnej. Termiczne wkładki do butów, takie z folia aluminiową od spodu. I bajka! Po stopach zawsze ciągnęło od dołu, dziś założyłem tylko jedną parę skarpetek, ochraniacze, a cieplutko było że szok. Normalnie dwie pary skarpet nie tworzyły komfortu termicznego, a tu z wkładkami za 4 zł taka różnica :)))

  • DST 65.80km
  • Teren 56.00km
  • Czas 02:34
  • VAVG 25.64km/h
  • VMAX 44.30km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • HRmax 187 ( 95%)
  • HRavg 171 ( 87%)
  • Kalorie 1826kcal
  • Podjazdy 120m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maratony Kresowe Finał – Augustów

Niedziela, 3 października 2010 · dodano: 05.10.2010 | Komentarze 0

Po rozgrzewce zajeżdżamy pod start. Cały czas trwa jeszcze rejestracja, jest całkiem sporo startujących.

Maraton Kresowy Augustów - przed startem © dater


Przed jedenastą ustawiamy się na starcie, ale coś jest małe opóźnienie. Dopiero 11.10 startujemy. Najpierw spokojnie za pilotem przez miasto. Ale też jest niebezpiecznie, tłoczno, hamowanie, przyspieszanie, zwężenia, rondo. Za miastem przyspieszamy.
Plan z Saszą na ten maraton jest prosty. Wiemy że będzie płasko i szybko. A wiec trzeba się trzymać czoła, nie pozwolić się na oderwanie czołówce, bo później gonitwa będzie niemożliwa. Jak nie przyciśniemy od początku to nam ucieknął i tego nie da się już nadrobić.
A więc dociskamy od początku, trzymamy się czoła i pędzimy tymi pierwszymi rozjazdowymi kilometrami asfaltem na złamanie karku. Momentami na liczniku 45 km/h, a w zasadzie z około 40-stu to nie schodzi. Ale jest niebezpiecznie przy takiej szybkości w zwartej grupie. W którymś momencie z lewej strony widzę kontem oka i słyszę jak ktoś woła „uwaga”… hamowanie, ktoś leci przez kierownicę, ktoś uderza, kilka osób pada. Tylko łomot, chrzest metalu i krzyki… brrr… nie ciekawie to wyglądało. Mam nadzieję, że nic poważnego się nie stało, ale podejrzewam że karetka z obstawy wyścigu się przydała.
Działo się to wszystko z lewej strony, my na szczęście jechaliśmy prawą. Sasza przede mną, ja mu na kole siedzę. Dojeżdżamy do zjazdu w lewo z asfaltu, przez tory i zaczyna się teren. Cały czas w zasięgu wzroku grupa liderów, stawka się rozciąga trochę. Są pierwsze upadki, spięcia, ktoś na kogoś wpada. Na razie płasko, jedyna trudność to łachy piachu. I na jednej z nich, na około 10-tym kilometrze mam pecha. Ktoś przede mną się wykłada. Próbuję go ominąc lewa stroną, niestety zaczepiam kierą o jego kierownice i wywijam malownicze OTB. Na szczęście jest miękko i mała prędkość, więc szybko się zbieram i wsiadam na rower. Ruszam… a on mi nie jedzie tam gdzie chce. Kierownica się wykrzywiła o dobre 45 stopni. Zsiadam i mocuję się z nią dłuższą chwilę, poprawiam. Wsiadam na rower, dalej jest trochę krzywo, ale da się jechać. Niestety trące kontakt z grupą, nawet nie wiem czy Sasza przede mną czy za mną. Podejrzewam że z przodu bo trzymaliśmy się razem, wiec znów przyjdzie mi go ścigać.
Ścigam więc i ścigam. Ciężko to idzie, płasko. Wszyscy jada równo, nie ma górek, nie ma gdzie wyprzedzać. Okazuje się to, czego się obawiałem. Taki charakter trasy mi nie odpowiada. Wychodzi na to że jestem góralem, dobrze czuję się na podjazdach, umiem docisnąć, wyprzedzić. Na płaskim stać mnie tylko na jazdę z innymi.
Doganiam dwójkę rywali (w tym jedną rywalkę) i z nimi wjeżdżam w sekcję z lekkim błotem i kałużami. I tu popełniam ewidentny błąd sprowokowany przez zawodnika przede mną. On spada z góry w błocko a ja zamiast pojechać górą i ominąć to błocko robię to samo co on. Ładuję się w kałużę i błoto. On staje, ja za nim. Muszę upierniczyć buty, żeby się wydostać, tracę kontakt z tą dwójką. Dalej jest jeszcze gorzej. Następny błąd. Podmokły teren, ale tak zamaskowany trawą, że zbliżając się nie rozeznaję się w sytuacji. Jest rozjazd, walę w lewo gdzie widzę trawę… a koło się zapada w mokradło. I dokręcam i może bym z tego wyszedł, gdyby nie jakaś żerdź leżąca w poprzek. Koło mi staje, wypinam się z bloków… i ląduję po kostki w lodowatej wodzie. Nie ja jeden, ale to nie pocieszenie. Klnę pod nosem, pozostało dobre dwie godziny jazdy z mokrymi i zimnymi nogami, to dopiero 12-sty kilometr. Po prawej jest „kładka” z gałęzi, kilku zawodników z niej korzysta. Orzekam że mam dziś pecha… i niestety nie mam szczęścia do prawidłowych decyzji.
Przez następne kilka kilometrów teren, korzenie, bez podjazdów, małe hopki. Kogoś tam doganiam, ktoś mnie wyprzedza. Przewija się kilka numerów, tworzymy jakąś luźną grupę. Nogi mi marzną i nie jedzie się najlepiej. Za remontowaną śluzą pierwszy i w zasadzie jedyny trudniejszy, piaskowy podjazd na trasie. Moi kompani zsiadają i dają z buta, ja bez większych problemów podjeżdżam i odchodzę od grupy. Tutaj jest jeszcze kilka łatwiejszych podjazdów na których zwiększam przewagę i widzę przed sobą następną grupę. Zaczynam gonić, ale trudności się kończą i zaczyna się prosty, równy szuter. Jechać samemu strasznie ciężko. Ta grupa, którą już widziałem odchodzi mi i ginie z oczu. Cisnę sam, ale rozwinąć ponad 25 km/h jest ciężko. Jest wiatr, nogi marzną, czuję już zmęczenie. W którym momencie dogania mnie zawodnik z grupy, która odsadziłem na górkach. Zaczyna prowadzić, podłączam się, ale nie idzie to jakoś specjalnie szybciej. Po kilku kilometrach z tyłu dogania nas cały pociąg. Podłączamy się i zaczynamy cisnąć 30-35 km/h. Jestem na końcu, ledwo do nich dobijam. Trzech, czterech kolegów z przodu pięknie ciągnie cały pociąg. I tak dobre kilkanaście kilometrów. Jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie lubię takich tras i takiego ścigania. Brakuje mi wytrzymałości na takie długie dociskanie na płaskich prostych. Nad tym będę musiał popracować przed przyszłym sezonem.
Gdy już moje zmęczeni dosięga zenitu zjeżdżamy z szutru w las i robi się wolniej. Tu jest drugi bufet, z którego nie korzystam (pierwszego nawet jakoś nie zauważyłem). Lecimy wzdłuż kanału, grupa się szadkuje, jest kilka górek i małych podjazdów na których wyprzedzam. Ostatnie kilometry robie razem z Białorusinem w barwach narodowych. Trochę ja go podciągam, trochę on mnie. Przypomina mi się sytuacja z Suwałk, gdzie szachowałem się też ostatnie kilometry, akurat z Litwinem i odpuściłem mu finał. Teraz sobie powiedziałem, że tego nie odpuszczę. Wyskakujemy na asfalt, on prowadzi, ale przed górką przed mostem puszcza mnie przodem. Ja rozpędzony staje na pedałach i górkę podjeżdżam na pełnej parze w stójce. Urywam rywala na dobre kilkanaście metrów, skręcam w prawo nad kanał i sam wpadam na metę. Finisz wygrany :)
Cały maraton bardzo fajny, aczkolwiek pechowy. Nie jestem do końca zadowolony, Sasza przyjechał przede mną. Udało mu się utrzymać grup z przodu, dołożył mi 11 miejsc i ponad 6 minut. Trasa dobra na zakończenie cyklu, na finał, bo prosta, szybka, nie męcząca. Ale mam poczucie, że nie dla mnie. Na górkach koło Suwałk i Supraśla jeździ mi się lepiej, mam większą satysfakcję i lepsze wyniki. Chociaż rating czasowy wychodzi mi najlepszy w sezonie, ale to wynik po prostu szybkiej trasy i niewielkich różnic czasowych.
Rower upierniczony… stawiając go koło Meridy Saszki doznaję szoku. Jakbyśmy inne zawody jechali :) Jego czyściutki, nawet za bardzo czyścić nie musi. Mój uwalony w błocie, zachlapany. No niestety, miałem kilka przygód na trasie i to widać na Kellysku :)

rowerki po maratonie © dater


Wygrał Darek Zakrzewski, pierwszy też w generalce cyklu. Jego czas: 2:06:47
Sasza: 2:27:57
Mój: 2:34:21
Open: 59/113
Elita: 23/47
Rating open: 82,1%
Rating kat: 85,6%

  • DST 86.30km
  • Teren 1.50km
  • Czas 02:54
  • VAVG 29.76km/h
  • VMAX 52.40km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • HRmax 184 ( 93%)
  • HRavg 161 ( 82%)
  • Kalorie 1859kcal
  • Podjazdy 520m
  • Sprzęt Orbea Onix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pękło pięć kafli...

Niedziela, 26 września 2010 · dodano: 26.09.2010 | Komentarze 0

... a huk był taki, jakby samolot przekraczał barierę dźwięku. A to tylko ja na Onix'ie dziś pędziłem :))) Nikt nie widział, nikt nie słyszał, samotnie pokonałem dziś granicę 5 tys. kilometrów w sezonie. I taka mnie refleksja naszła, że jakoś solo to smutnie jeździć. Szczególnie że dziś mijałem w przeciwnym kierunku dwie grupy szosowców. Muszę od przyszłego sezonu na jakieś ustawki się pisać, bo starym, samotnym, szosowym zgredem zostanę :D
Plan był prosty i standardowy: Janów - Sokółka. Pogoda zapowiadała się piękna, pospałem, zjadłem śniadanko i przed 9-tą wyjechałem. Na początku temperatura ledwo 12 stopni, więc próbuję nogawki Primal, które ostatnio kupiłem. Sprawdziły się :)
W Jezierzysku świeżutki asfalcik zakrył kocie łby. Bajka... Teraz niech się wezmą jeszcze za dwa kilometry bruku za Jezierzyskiem w kierunku na Ostrą Górę i będę miał piękną, w pełni asfaltową, szosową trasę. Na ten moment muszę to omijać albo szutrem przez Osierodek (ok. 4 km), albo ostatnio odkrytą nową droga przez Zdroje (tylko 1,5 km szutru). Wybieram to drugie rozwiązanie, szczególnie że do Zdrojów też piękny nowy asfalt i z licznika cztery dychy nie schodzą :)
Ogólnie noga podaje aż miło. Po zeszło weekendowej dystansówce na Zażynku (317 km) praktycznie nie jeździłem. Nogi w zasadzie ok, ale tyłek... masakra. Musiał odpocząć. Obtarłem, zatarłem i się buntował przed wsiadaniem na rower. A więc dałem mu odpocząć i nogom tez. Efekt dziś był taki, że naprawdę świeżo się pedałowało.
Do Janowa docieram w niecałą godzinę robiąc odcinek ze średnią powyżej 31 km/h. Teraz skręcam na wschód i robi się ciężko bo zaczyna porządnie wiać od czoła. Momentami nie da się jechać powyżej 25 km/h. I tak sobie jadąc wpadam na pomysł żeby zrobić sobie pierwszy autoportret rowerowy :D

w trasie © dater


Zatrzymuję się też w Sokolanach. Tamtejszy kościół położony na wzgórzu nieustannie mnie zachwyca. Niezłe tam jest podejście :)

Sokolany © dater


Jadę na Sokółkę, a wmordewind zmienia się w bocznywind i aż muszę kłaść się czasami na nawietrzną, żeby mnie nie wywrócił. Za Sokółką skręcam w Kamionce na wschód i stąd już wiatr mnie pcha. Odcinek do Straży pokonuję ze średnią 34,5 km/h. Koło Planteczki mijam pierwsza grupę szosowców, wydaje mi się, że to Mistralowcy z Białego, ale pewien nie jestem. Jest ich z dziesięciu, przemykają że trudno kogoś mi rozpoznać. Druga grupę spotykam koło Straży, chyba z ośmiu chłopaków, lecą bezpośrednio krajówką na Sokółkę. Ja akurat stanąłem żeby wreszcie ściągnąć nogawki i czapeczkę spod kasku bo prawie 20-cia stopni się zrobiło i uszy palą :D
Ostatni odcinek do Czarnej znów pod wiatr, ale lasem, więc nie jest tak źle jak wcześniej. Udaje mi się utrzymać średnią powyżej trzech dych.
No i pięć tysięcy, czyli plan na ten rok zrobiony. Już w zasadzie po sezonie, więc jeszcze trochę się dokręci w ramach roztrenowania. W przyszłą niedzielę ostatni start w Kresowym w Augustowie, a później jesień, zima, zima, zima...



  • DST 317.10km
  • Teren 250.00km
  • Czas 16:19
  • VAVG 19.43km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Kalorie 8160kcal
  • Podjazdy 1780m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rajd Długodystansowy Zażynek 2010 Czarna Białostocka

Sobota, 18 września 2010 · dodano: 25.09.2010 | Komentarze 2

Nadszedł ten dzień, na który w zasadzie czekałem cały rok. W tamtym roku już chciałem wystartować, ale jakoś nie wyszło. Zresztą jestem świadom, że w tamtym roku pełnej trasy bym nie zaliczył. I Zażynek siedział mi w głowie od zeszłego roku i był w zasadzie jedynym punktem jeśli chodzi o zawody w tym roku. Nie planowałem maratonów w tym roku, wyszły jakoś niechcący, natomiast ta długodystansówka od początku była w planie.
Dodatkowo okazało się, że w tym roku Zażynek startuje w Czarnej Białostockiej :) Baza tuz pod moim domem, w Szkole Podstawowej nr 2 na Traugutta, dosłownie rzut beretem. No takiej okazji to nie mogłem przepuścić.
W ramach przygotowań kilka tygodni temu zaliczyłem na szosie „prawie trzysetkę”, ale jak się okazało to jednak nie to samo. Organizatorzy wyznaczyli nam pięć pętli, większość (liczę że 2/3 trasy) wiodła terenem. Po ostatnich opadach nie był to teren przyjazny i dał się nieźle wyznaki dla wszystkich uczestników. Wszystkie pętle zaczynały się i kończyły w Czarnej, w bazie trzeba było się zameldować po zakończeniu każdej z nich. Dodatkowo na trasie były zorganizowane punkty kontrolne, co prawda nie za wiele. Natrafiliśmy także na trasie na lotne kontrole :)
Wysypiam się więc tego dnia, zjadam makaronowe śniadanie, przygotowuję się. Po dziewiątej zajeżdżam na bazę żeby odebrać kartę startową, mapy i oznaczyć swój start. Przed jedenastą wsiadam na rower, robię delikatny rozjazd i na 11-stą jestem na oficjalnym otwarciu rajdu i odprawie przedstartowej.
Równo o godzinie 12-stej wyruszamy na pierwszą pętlę. Ma mieć delikatnie powyżej 100 km i przebiegać na południe od Sokółki.


Trasa dla mnie doskonale znana. A w zasadzie jej duże fragment. Generalnie patrząc na mamy mam fajne wrażenie, że wszędzie jeździłem, znam drogi, trasy miejscowości. Jedyną moją obawę budzi „jazda na pamięć”. Pokonuję te trasy od dwóch lat, znam je, ale w inny sposób, w inną stronę i mam obawę, że jadąc na pamięć mogę popełniać błędy. Ale niewątpliwie mam jakąś przewagę nad innymi uczestnikami w związku z tym.
Początek jedziemy wszyscy w grupie, nie naciskając za bardzo mając na uwadze jaką odległość mamy do pokonania. Generalnie na początku nikogo w zasadzie nie znam. Startuje tylko jeden chłopak z Czarnej, ale po drodze zawiązuje kilka znajomości. Już na samym początku z przodu jadę z dwoma chłopakami, Piotrkiem z Białego i Pawełem z Olsztyna. Jedziemy spokojnie, opowiadają mi o swoich poprzednich startach w Zażynku. Tak nam droga mija aż prawie do Sokółki. Pod Sokółką mamy przymusowy postój przez mój przedni błotnik. Koło miejscowości Szyszki, na jednym z szutrowych zjazdów wypada mi mocowanie z gniazda i błotnik zostaje daleko z tyłu. Stajemy, montuję i przykręcam winowajcę, w tym czasie dogania nas grupa gówna. Jedziemy od tego momentu w kilkanaście osób. Za przejazdem kolejowym zjeżdżamy na asfalt i poruszamy się na zachód szukając zjazdu na Bohoniki. I tu się mści moja „znajomość trasy”. Zjeżdżam w jedną z szutrowych dróg w prawo, ale coś mi się nie zgadza. Jeździłem już tędy i jakoś ta szutrówka mi nie pasuje. Zresztą moje wątpliwości podtrzymuje kilku innych chłopaków, twierdząc że według nich też za wcześnie, kilometry z licznika tez delikatnie nie zgadają się z tymi z rozpiski. Poza tym mam jakieś wrażenie, że powinien być drogowskaz Bohoniki. Patrzymy więc na mapę i ja jako „lokales” postanawiam skoczyć za następny zakręt żeby sprawdzić czy tam nie ma drogi. Podjeżdżam kilkaset metrów nic nie widzę, natomiast z gospodarstwa obok drogi wyjeżdża samochód. Pytam jak na Bohoniki i Panowie jednak twierdzą że tamta wcześniejsza szutrówka to prawidłowy kierunek. Wracam wiec z powrotem… niestety okazuje się ze już nikogo nie ma. Panowie jednak uznali że droga jest ta właściwą i pojechali nie czekając na mnie. Nic to, myślę sobie, zaraz ich dogonię. Naciskam na pedały, wspinam się na górki przed Bohonikami, niestety nikogo przed sobą nie widzę. Zaczyna wiać dość mocny wiatr i sam się przez niego przebijam. Generalnie pogoda robi się taka typowo, ponuro, jesienna. Ciężkie niskie chmury pędzą na wschód, wiatr wieje, temperatura ok. 14 stopni. Mam tylko nadzieję, że nie zacznie padać.
Docieram do Bohonik, wyskakuje na asfalt. Za ta miejscowością natykam się na tylną grupę, która myląc drogę przyjeżdża z całkiem innej strony niż to wynika z trasy. Podłączam się do nich, ale mylimy znów trasę. Trafiamy na ślepą drogę do jakiegoś gospodarstwa i musimy zawrócić. Trochę zły sam zaczynam dociskać już prawidłową drogą polna na Bobrowniki. Tutaj jakoś doganiam Piotra, który też się gdzieś wcześniej pogubił i jedziemy dalej razem. Jedziemy trochę asfaltem i skręcamy w lewo szutrem na Horczaki i Wojnowce. Później asfaltem aż do wsi Babiki. Za nią, już na szutrowym podjeździe Piotra chwytają skurcze, zatrzymujemy się więc na popas. Dogania nas kilka osób, generalnie wszyty odpoczywają. Nie jest to dla mnie najlepsza opcja, postanawiam dalej wyruszyć sam i doganiać czołówkę. Jadę szutrówką na Sukowicze. Tu jest chyba mój najgorszy odcinek i kryzys na trasie całego rajdu. Wiatr wieje od przodu niemiłosiernie, szutrówka z „wybijaczami zębów” jedzie się ciężko, strasznie ciężko. Za Szudziałowem to samo, zaczynają mnie doganiać wątpliwości czy w ogóle dam radę ten rajd przejechać. Co będzie jeśli zostanę sam, jak będzie w nocy?? Za miejscowością Kozłowy Ług zaczynają się mordercze piaszczyste podjazdy, które dają niemiłosiernie w kość. Jedyne miejsce na całej trasie gdzie dwa razy podchodzę z buta. Dojeżdżam do Wierzchlesia, gdzie dodatkowo za szybko chcę odbić w lewo. Wpadam w jakieś mokre pola, próbuję się przebić, zawracam, obieram inną drogę. Niestety muszę wrócić do Wierzchlesia, pomyliłem drogę, nie dam rady przebić się na Łaznisko. Patrzę na mapę – no tak za wcześnie skręciłem, nie zauważyłem ze powinienem zrobić to koło kościoła. Jadę więc asfaltem na Łaznisko strasznie zdołowany. Tam jest zlokalizowany punkt kontrolny w gospodarstwie agroturystycznym. Szukam go trochę, ale docieram. I widzę Piotra, który podczas mojego błądzenia objechał mnie i teraz popija kawkę. Ehhh…
W punkcie kontrolnym podbijam swoją obecność, piję kawę, wcinam jakieś słodkości i po 15-stu minutach ruszamy z Piotrem już razem. Skręcamy w prawo na szutrówkę i tu znów coś masakrycznie gubimy drogę. Zamiast wylecieć w Dworzysku to pokazuje nam się miejscowość… Lipina. Dobre 5 km na północ od miejsca w którym powinniśmy się znaleźć. Nawrotka i pędzimy na Dworzysk. Przed samym zjazdem na most spotykamy… grupę która gonię już od Sokółki :) Oni też się pogubili wcześniej i teraz w tym samym momencie wpadamy na dojazdówke do mostu z dwóch stron :) Następuje mały odpoczynek i wymiana zdań i doświadczeń związanych z gubieniem się po lasach i wyruszamy dalej razem w siódemkę. Teraz już w zasadzie prosta droga i bez przygód docieramy do Czarnej. Na moim liczniku 108,3 km, dobre 8 kilometrów dołożone przez błądzenie i nawrotki. Nieźle się zaczyna :)

Dane z pierwszej pętli:
Dystans: 108,3 km, czas jazdy: 4:58:53, pr.śr.: 21,7 km/h, HRAvg: 159


Na bazie jesteśmy ciut po 17-stej. Ja się melduję i lecę szybko do domu uzupełnić bidony, zawinąć banana i porcję batonów a także ochraniacze na buty i oświetlenie, bo następna pętla będzie już po ciemku i będzie chłodno. Wracam do bazy akurat na ciepły posiłek. Jemy spokojnie i trochę gawędzimy. Na koniec kawka i trochę węglowodanów.

Oxy na bazie © dater


W pewnym momencie ze zdziwieniem zauważamy, że już po 18-stej. Pora więc ruszać, prawie półtora godziny odpoczynku to nawet za dużo. Wszyscy już przygotowani na ekstremalne, nocne warunki i 18.23 wyruszamy na druga pętle.
Według mapy ma mieć niecałe 83 km, zaczepiać o Supraśl, docierać prawie do Krynek. Na powrocie dość długi odcinek asfaltowy szosą Krynki-Supraśl.


Praktycznie już od samego początku się ściemnia. I wjeżdżając do lasu od razu musimy włączyć światła. Tu okazuje się, że moja przednia lampka to jakaś popierdółka przy tym co mają chłopaki ;) Kupiłem najmocniejszą jaką widziałem, ale przy samoróbkach zażynkowych (jak się później okazuje) to wygląda blado. Gdybym miał sam przez las po ciemku jechać, to byłoby ciężko. A tak normalnie jakby w światłach samochodu się jechało, jasno dookoła, normalnie rzęsy pali. Czołówka na kasku za to się sprawdza i z niej jestem zadowolony.
Jedziemy więc pierwszy odcinek do Supraśla. Koło Ożynnika oczywiście gubimy drogę, przejeżdżamy za daleko nie czytając mapy i opisu, na którym jak wół stoi „w lewo przed pierwszym domem”. Przejeżdżamy całą miejscowość i musimy zawrócić. Postanawiamy dokładniej czytać opisy i dalej już w zasadzie jedziemy bezbłędnie. Do Supraśla wjeżdżamy już w całkowitej ciemności i kierujemy się an Cieliczankę. Dalej szutrówką na Kołodno, przez most i nawrót na Zasady. Później Nowosiółki i na Lipowy Most. Jedzie się naprawdę dobrze. Gdzieś minęło zmęczenie i rezygnacja z pierwszej pętli. Miałem tam naprawdę kryzys wiary w to, ze dojadę. Teraz jadąc w grupie idzie naprawdę dobrze.
Około 40-tego kilometra gubimy się. Opis i mapa jest na tyle niejasna, że jedziemy, zawracamy, szukamy szlaku i tak kilka razy. Wpadamy w jakąś drogę, która po dwóch kilometrach po prostu się kończy w ciemnym lesie, nawracamy, wybieramy inną drogę na rozwidleniu, zdarza się to samo. Cały czas nie zgadza nam się wskazanie kompasu z kierunkiem z mapy, dziś to analizując wydaje się, że po prostu nie w tą stronę zielonym szlakiem pojechaliśmy. Tracimy pewnie z godzinę, na dodatek lądujemy na skrzyżowaniu za Nową Świdziałówką. Ale wtedy tego nie wiemy, wydaje nam się, że jesteśmy koło Nowego Ostrowa, wybieramy małą polną drogę na północ… która też się kończy na jakimś podmokłym polu. Zawracamy więc i dopiero teraz analizując mapę, kolory szlaków i drogowskazy wpadamy na to gdzie tak w ogóle jesteśmy. Jedziemy wiec na północ do Nowego Ostrowa i tam wpadamy na prawidłową marszrutę. Razem tracimy dobrych kilka kilometrów i sporo czasu przez te błądzenie. Dojeżdżamy do szosy i wskakujemy na asfalt. Tutaj zaczynamy dociskać próbując odzyskać choć trochę straconego czasu. Na pierwszą zmianę wskakuje Paweł i dociska dobre kilka kilometrów robiąc ponad 30 km/h. Później ja prowadzę grupę i tak zmieniamy się zgodnie na prowadzeniu aż do zjazdu za Podsokołdą. Tu okazuje się, że kilku nie wytrzymało tempa i czekamy posilając się przy okazji. Pozostały ostatnie kilometry szerokim i szybkim szutrem do Czarnej. Idzie to sprawnie, chociaż przyznam że ciemności robią psikusy. Gdybym jechał sam to bym pewnie się pogubił, tak doskonale znam ta drogę :))) Ale w ciemnościach wszystko wygląda inaczej i nawet gotów jestem się kłócić, ze źle jedziemy. Na szczęście większość wie lepiej i w tym wypadku się to sprawdza :)
Do bazy wpadamy 23:16, po 93 kilometrach na liczniku. W więc nasze błądzenie kosztowało dodatkowo dobrych 10 km :D Mistrzowie jazdy na orientację z nas, a najlepszy to Ja, który „znam te strasy” :)))

Dane z drugiej pętli:
Dystans: 92,9 km, czas jazdy: 4:53:38, pr.śr.: 19,1 km/h, HRAvg: 137


Znów odpoczywamy, posilamy się, pijemy kawę. I znów siedzimy trochę przy długawo, bo wyjeżdżamy 0:55. Ale grupa dalej jest zwarta i jedziemy wszyscy razem. Nikt na razie nie odpuszcza, mimo że po niektórych widać już zmęczenie. Trzecia pętla według założeń ma mieć 51 km i tym razem prowadzić na zachód od Czarnej.


Ale początek jest taki sam jak poprzedniej, jedziemy na Ożynnik, tylko tam zamiast w lewo skręcamy na konny szlak w prawo. Przekraczamy krajówkę i jedziemy na Rudą Rzeczkę, Wólkę Ratowiecką i wzdłuż torów. Odbijamy od zielonego szlaku w prawo, ale chyba znów się gubimy. Na szczęście w którymś momencie trafiamy na prawidłową drogę i docieramy do Rybnik, gdzie w szkole podstawowej jest punkt kontrolny. Tam meldunek, szybka ciepła herbatka i dalej na siodło. A tyłek zaczyna mi już doskwierać i jedzie się w związku z tym coraz gorzej. Nogi wytrzymują, zmęczenia nie ma, spać się nie chce, ale dupa protestuje ;) Przekraczamy następną krajówkę (Augustów-Białystok) i jedziemy na Kopisk. Tam zmiana kierunku jazdy na wschodni i zaczynamy wracać na Czarną. Znów przejeżdżamy przez szosę i zaczyna się naprawdę trudna przeprawa terenowa do karczmiska. Błoto, kałuże, mokre piachy. Jedzie się ciężko i wręcz się wleczemy. Dodatkowo Michał i Grzegorz tracą siły i zostają z tyłu. Mają już powoli dość i umawiamy się, że będą jechać swoim tempem z tyły, my polecimy swoim z przodu. Szczególnie że niewiele już do Czarnej zostało, prosta droga i i znana przez nich, bo tedy jechali w zeszłorocznym Zażynku. A dodatkowo na następna pętle już nie mają zamiaru wyjeżdżać, na tym skończą swój tegoroczny rajd. A więc jedziemy już tylko we czwórkę: Ja, Jacek, Paweł i Andrzej. Andrzejowi zaczynają się odżywać kolana, ale twierdzi że da rade. Mi moje prawe też daje znać o sobie coraz mocniej. Przy każdym podjeździe i mocniejszym naciśnięciu na pedały czuję ukłucia bólu, że nieba można liznąć. Ale też się nie poddaję i mam nadzieję, że wytrzymam do końca.
W końcu docieramy do Czarnej Wsi i stąd już w zasadzie asfaltem do Czarnej. Jesteśmy w bazie kilka minut po 4-tej. Najpierw Ja z Jackiem, kilka minut po nas Andrzej z Pawłem. Pętla wychodzi dokładnie taka jaka powinna być, tym razem nie pogubiliśmy się za bardzo i nie doszło dodatkowych kilometrów. Za to czas pętli i średnia tragiczna.

Dane z trzeciej pętli:
Dystans: 50,9 km, czas jazdy: 3:10:25, pr.śr.: 16,1 km/h, HRAvg: 122


Na czwartą pętlę wyruszamy znów po dobrej godzinie wypoczynku. W zasadzie tej przerwy nie pamiętam, robi się luka w pamięci ze zmęczenia. Chyba było jedzenie, kawa, ciastka :) 5:10 znów na rowerze. Ta pętla to już doskonale znane mi ścieżki na zachód od Czarnej, mogę jechać bez mapy :)


Jedziemy więc czwórką wzdłuż torów na północ przez Machancz do Rozedranki. Wstaje świt i piękne słońce, zapowiada się śliczny dzień. Zresztą noc tez była ładna, świecił nam księżyc i gwiazdy, za to było chłodno. Polar zarejestrował minimum 5 stopni. Z Rozedranki na Podłubianke moją ulubioną szybką szutrówką. Tu dociskam mocno, jakoś mnie nogi niosą. Jacek nie wytrzymuje i prawie z płaczem pyta „czego tak pędzę??”. A ja jakiś niedojechany w tym momencie się czuję :) Nogi naprawdę niosą, tylko kolano pobolewa. Jedyny duży problem to tyłek.
Powrót przez Osierodek, Biały Krzyż i obok Agromy asfaltem. Na bazie jesteśmy 6:50.

Dane z czwartej pętli:
Dystans: 33,7 km, czas jazdy: 1:39:41, pr.śr.: 20,4 km/h, HRAvg: 134


Teraz to już robimy krótka przerwę i 7:17 wyruszamy na ostatnia pętlę. Też moje ścieżki i też w zasadzie bez mapy można jechać. Praktycznie moja standardowa trasa treningowa przez CWK na Jezierzysk, Biały Krzyż i Jesionowe Góry. Jedzie się już gorzej, nogi nie chcą już tak ponieść, kolano naprawdę boli. U Andrzeja jest jeszcze gorzej, nie da rady jechać zostaje z tyłu. Wjeżdżamy do Czarnej przed 9-tą, postanawiamy zatrzymać się przy sklepie, kupić piwko na bazę i coś do chrupania. Przy okazji czekamy na Andrzeja, żeby we czterech wjechać na bazę w tym samym czasie. Przyjeżdża po kilku minutach i równo o 9-tej jesteśmy na bazie. Udało się, pierwszy mój Zażynek i pełen dystans założony dla rajdu pokonany!!!

nasza czwórka po zaliczeniu ostatniej pętli © dater


Dane z piątej pętli:
Dystans: 31,2 km, czas jazdy: 1:35:58, pr.śr.: 19,6 km/h, HRAvg: 127


Siadamy w bazie, otwieramy piwko, chrupiemy chipsy, gawędzimy. Jeszcze następni uczestnicy ruszają na ostatnie pętle, są też tacy którzy spali przez kilka godzin w nocy, teraz wyruszają np. na trzecią pętlę. My jesteśmy jednymi z pierwszych na mecie, przed nami przyjechała tylko trója uczestników. Można wiec powiedzieć, że gdyby była prowadzona klasyfikacja czasowa bylibyśmy grupą na czwartym miejscu :)
Ogólnie wielkie zadowolenie i satysfakcja z ukończenia tak ekstremalnej „wycieczki”. Moja pierwsza taka jazda, bardzo jestem zadowolony z ukończenia i to pełnej kilometrówki. Wyszło nawet więcej, niż było założone, bo gubienie się dołożyło, jak się okazuje 17 km do całej trasy :)
Samopoczucie dobre, nawet spać mi się od razu nie chciało. Nogi ok., tylko prawe kolano doskwiera i wiem, że będę miał z nim problem przez najbliższe dni. Ale największy problem to dupa, która oprotestowała cała trasę w sposób bolesny i widoczny. Obtarta na maksa i teraz wiem, do czego może się przydać dla dorosłego Benanthen dla niemowląt, który został jeszcze w szafce po Oliwce :)))

  • DST 24.50km
  • Teren 22.10km
  • Czas 01:01
  • VAVG 24.10km/h
  • VMAX 38.40km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • HRmax 183 ( 93%)
  • HRavg 160 ( 81%)
  • Kalorie 638kcal
  • Podjazdy 135m
  • Sprzęt Kellys Oxygen 2009
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nocny test...

Piątek, 17 września 2010 · dodano: 17.09.2010 | Komentarze 4

... nowego osprzętu. Przed jutrzejszym Zażynkiem zakupiłem trochę sprzętu oświetleniowego, bo okazało się że w nocy to ja widzę... ciemność widzę :D
A więc lampa przednia, która rzęsy pali i lampka na kask dodatkowo.

nowy osprzęt nocny © dater


Świeci to wszystko naprawdę nieźle, droga oświetlona dość szeroko i daleko, a do tego lampka na kasku pozwala się rozglądać, patrzeć pod przednie koło i na kokpit.

świeci :) © dater


Pojechałem dziś w teren, Oxygen'a wyciągnąłem po raz pierwszy chyba od miesiąca. Las wcale nie tak mokry, jakby się wydawało. Rano ledwo 6 stopni, jadę na Osierodek, ale nie jadę w lewo koło leśniczówki, tylko w prawo na Wilczą Jamę. Skracam wiec trasę, bo czasu mało. Jakoś dziś wybieranie się w trasę nie ukłdało. Zapomniałem pompki i bidonu - powrót na górę do domu. Podpompować koła trzeba było, zamontować lampkę co wymagało trochę kombinowania, bo ciasno na kierownicy. Zamknąłem już piwnice, a tam zostały rękawice... grr - powtórne otwieranie i zamykanie wszystkich kłódek i zamków. I tak z tego wybierania się i zapominalstwa wyjechałem dopiero 5:20.
A wschód słońca dziś miał nieziemską urodę... widoki wprawiały mnie w zachwyt. Rzadko zatrzymuję się podczas treningu, ale dziś dwa razy nie wytrzymałem. Oto rezultat:

wschód słońca nad lasem © dater


słońce wstaje nad polami © dater


A jurto Zażynek. Czy jestem przygotowany?? Nie wiem, ale mam nadzieję że zrobię te 300 km i to przeżyję :D

  • DST 275.50km
  • Teren 4.30km
  • Czas 10:01
  • VAVG 27.50km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • HRmax 178 ( 90%)
  • HRavg 148 ( 75%)
  • Kalorie 5544kcal
  • Podjazdy 1150m
  • Sprzęt Orbea Onix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Życiówka Zaklinacza Deszczu czyli 150 km na mokro

Piątek, 27 sierpnia 2010 · dodano: 27.08.2010 | Komentarze 2

Pomysł pętli dookoła Białego zrodził mi się w głowie jakiś czas temu. Ba, nawet przy okazji objechałem cześć trasy żeby sprawdzić jakość asfaltu (i czy w ogóle w nieznanych partiach trasy asfalt jest). Trasa miała mieć minimum 250 km, a w zależności od końcówki dochodzić do 300 km. Ten piątek wybrałem już tydzień temu, wielką niewiadomą była pogoda. Inny tydzień w zasadzie nie wchodził w rachubę, ni jak nie składało się z innym planami. A więc ten piątek i już, wolne w robocie załatwione i cały tydzień oglądania prognoz pogody. Niestety prognozy nie najlepsze, zmieniały się w ciągu tygodnia ale generalnie nie miało być za pięknie. W czwartek w ogóle już nie wyglądało to dobrze. Na ICM opady, co prawda dopiero po południu ale intensywne i ciągłe. Ale ja wierzę w swoje tegoroczne szczęście. Nie zlało mnie jeszcze, a prognozy często się mylą. Zawsze wracałem przed deszczem, albo zamiast ulewy lekkie kropidło tylko było. Zacząłem już siebie nazywać Zaklinaczem Deszczu :) Zawsze jak zaczynało kropić to zaklinałem chmury i deszcz i jakoś szybko przechodziło. Chmury mnie mijały, jeździłem po mokrym, ale jakoś w tym roku deszcz mnie nie dorwał. Tak tez miało być i tym razem, miałem się zabawić w Zaklinacza Deszczu.
A więc pobudka piąta, wyjazd tuż przed szóstą rano. Na razie sucho, nie pada, chmury dość wysoko. Standardowy początek: CWK, Jezierzysk, krótko szutrem przez Osierodek na Sitkowo. Dalej Białousy do Janowa. Jedzie się naprawdę dobrze, mimo odcinka szutrowego średnia powyżej 30 km/h. Przed Janowem mokra szosa, ani jedna kropla na mnie nie spada. To samo w okolicach Suchowoli. Zaklinacz Deszczu robi swoje :) Dojeżdżam do Goniądza (który to już raz rowerem??) i tam nawet słoneczko się przebija przez chmury.

Goniądz - któy to już raz?? © dater


Tu na 75-tym kilometrze robię pierwszą pauzę tej wycieczki. Jem batonika, wciągam banana, odpoczywam chwilę.

wcinam banana pod Goniądzem © dater


Szybko wsiadam na Onix’a i mknę dalej, Jedzie się rewelacyjnie, czuję że dziś będzie mój dzień i moja trasa :) Osowiec przelatuję i wjeżdżam na drogę „przez bagna” wzdłuż Biebrzy do Mężenina. Tu w okolicach miejscowości Dobarz stuka mi pierwsza setka tej trasy. Z tej okazji zajeżdżam do niewielkiego dworu bo czas na kawę i coś słodkiego :) Wcinam szarlotkę na ciepło i popijam latte… ach jak przyjemnie się robi :) Zdaję standardowy raport z trasy.

Dobarz - czas na kawę © dater


Dalej jadę na Mężenin. Droga się psuje, dziura na dziurze, jedzie się naprawdę ciężko. Jest płasko jak stół, ale nie da się rozwinąć na tych dziurach porządnej prędkości. Wlokę się 25-30 km/h, średnia mi spada. Mijam Stękową Górę i wjazd na bagna od strony Jeżewa, przecinam drogę na Łomżę. Pozostaje około 15 kilometrów do Mężenina. Niebo zaczyna wyglądać coraz gorzej. Czmury coraz niżej, zrywa się wiatr. Zaklinam cały czas deszcz, ale spadają jednak pierwsze krople tego dnia… ach ty deszczu, nie przestraszysz mnie :) Jadę dalej, jednak kropi coraz mocnie. A to tak… no dobra, wyciągam wobec tego moją broń: wiatrówkę przeciwdeszczową Berknera. Jest 120 kilometr trasy, prawie połowa. Cały czas zaklinam, mam nadzieję, że zaraz przestanie i szczęście mnie nie opuści a deszcz jednak odpuści.
Ale nie, nie chce przestać, chce mnie złamać, przestraszyć. Nie wie, że trafił na twardego przeciwnika. Ja tak łatwo się nie dam :) Dojeżdżam do Mężenina, połowa trasy za mną.

Mężenin - połowa trasy © dater


Nie wjeżdżam na DK8, bokiem przejeżdżam do miejscowości Rutki, tam robię druga przerwę i większy posiłek. Z braku izotonika do uzupełnienia bidonów kupuję Colę, pączka, dwa banany na zapas i wodę. Wciągam też pierwszy żel tego dnia, czuję że może się przydać dawka energii w krwiobiegu :D

Rutki - biesiadowałem pod kościołem :) © dater


Ruszam dalej, niestety dalej pada i to coraz mocniej. Za DK8 w kierunku na Sokoły już pada porządnie. Zaklinanie idzie w zapomnienie zaczyna się walka :) Deszcz chce mnie złamać, mam już mokro w butach, generalnie cały jestem mokry. Ale jedzie się nad wyraz dobrze, nie jest mi zimno, deszcz aż tak mocno nie przeszkadza. Nie przestraszy mnie, nie złamie. Zaczyna mi być z tym wręcz dobrze, z tą walką. Tyłek ma smarowanie, nogi też… woda przepływa mi między pacami i wycieka dołem. Czuję się jak wyścigowy silnik Porsche chłodzony najlepszej jakości olejem i chłodziwem… deszcz z mieszanką tego co pozostało na szosie. Smaruje mi tyłek, nogi, chłodzi stopy. Jest dobrze, bardzo dobrze… nie złamiesz mnie deszczu, jesteś cienki, mówię sobie. Nie wycofam się, nie zadzwonię po transport. Trafiłeś na mocniejszego, nie posłuchałeś mego zaklinania, ale i tak ze mną przegrasz :)
Mijam Sokoły, 160 km za mną. Naciska z wściekłością na pedały, atakuję podjazdy, nic sobie z aury nie robię. Jak staję na pedały albo szybko zjeżdżam to rękawy wiatrówki trzepoczą mi jak skrzydła husarskie. Jestem jak w galopie, w ataku na każdy podjazd. I tak pędząc jak husaria natykam się na ducha… króla Jana III Sobieskiego. No może nie na ducha, weryfikuję, bo wpadam na pomnik króla w Płonce Kościelnej :)

Płonka Kościelna © dater


Wymieniam z królem kilka zdań w temacie walki, bitwy z samym sobą i utwierdza mnie w przekonaniu, żeby się nie poddawać. Podziwia tez mego rumaka :)

Jan III Sobieski podziwia mojego rumaka © dater


Jako że sam swojego nie posiada, żegnamy się i jadę sam dalej. Po drodze Łapy, planowy większy przystanek na posiłek. Wiem że jak stanę to ciężko będzie ruszyć. Mogę się trochę wyziębić i będzie ciężko. Ale jak nie zjem to mam świadomość, że w ogóle mogę nie dojechać. Leje cały czas, w mieście mijam trzech sakwiarzy, tak samo przemoczonych jak ja, nie wiem czy bardziej zrezygnowanych. Pozdrawiamy się podniesieniem ręki. Szukam w centrum czegoś na posiłek i znajduję Pizza Club. Pizza mała, 22 cm, akurat dla mnie plus mały Leszek. Nawet dobra. Zjadam szybko, chwile siedzę. Obok w sklepie kupuje powerade i uzupełniam bidony.
Jadę na Uhowo. Rzeczywiście chłodno, trochę mnie telepie. Muszę ostro pedałować, żeby krew zaczęła szybciej krążyć, bo będzie źle. W Uhowie dostaje doping :) Na poboczu brygada drogowa robi jakiś remont chodników czy coś takiego. Przejeżdżam koło nich i widzę Pana Wiesia Grabka, starego znajomego. Trenera kolarskiego (UKS Wygoda) i organizatora naszych lokalnych Maratonów Kresowych. Zauważa mnie, nie wiem czy rozpoznaje, ale krzyczy: „Super, dalej, dalej…” Pracownicy z PRD Grabek odrywają się od roboty i krzyczą za mną „dawaj, dawaj…”. Dostaje dopału i już za chwilę jest mi ciepło :)
Z Uhowa na Turośń Dolną i tam zbaczam z drogi na Białystok, żeby uniknąć samochodowego tłoku. Jadę na Juchnowiec, deszcz cały czas pada, ale mam wrażenie że odpuszcza. Sprzymierzył się natomiast z wiatrem, który wieje mi w twarz i z Pizza Club. Niestety coś pizza mi wychodzi bokiem, a raczej odzywa się głęboko w trzewiach. Coś mnie gniecie, pali, nie jest dobrze. Pomaga wyprost, ale kręcąc nogami nie czuje się najlepiej. Niech to szlag… Jak ten wiatr dogadał się z tą pizzą żeby mnie pokonać?? Cienias, nie umiał sam to wezwał posiłki :) Ale nie tak łatwo, o nie… jadę dalej i ani myślę odpuszczać. Od Juchnowca wiatr przechodzi na moją stronę, pomaga mi jechać wiejąc w plecy. Deszcz zdradzony odpuszcza, pada coraz słabiej. Tylko pizza zalega…
W Hryniewiczach pęka druga setka tego dnia, pozostało jakieś siedemdziesiąt kilometrów. Przez Białystok przemykam, cały czas trzymam powyżej 30 km/h, wiatr pomaga, pizza powoli odpuszcza. No i jak na złość deszcz wraca i to ze zdwojona mocą… wredota chce mnie jednak złamać na ostatnich kilometrach. Jadę Baranowicką przez Grabówkę na Bobrowniki. Tiry mkną na granice wzniecając tumany wodnego pyłu. Jest coraz gorzej. Na szczęście pedałuje bez przystanków więc trzymam ciepło. Skręcam z trasy w lewo na Supraśl przez Krasny Las. Tutaj spokojniej, samochodów brak, ale jestem wykończony. Przemyka mi przez myśl, żeby jednak z Supraśla zadzwonić po transport i ruszyć wbrew planowi na Wasilków. Ale zostaje mi 50 km planowej trasy… miałby zrezygnować, poddać się, dać pole dla deszczu który tak mnie dziś wku… O nie, jadę zgodnie z planem postanawiam, nie wymięknę.
W Supraślu robię wreszcie przerwę pod osłona przystanku autobusowego, wciągam banana, żel i ruszam zgodnie z planem na Sokołdę. Nie poddam się…

Supraśl - w deszczu © dater


Droga na Krynki nie ułatwia mi zadania. Fatalny asfalt, teraz dodatkowo jeszcze kałuże. Co przejedzie samochód to dostaję nową dawkę wody na klatę :)
W Sokołdzie skręcam na Wierzchlesie, tu już idzie lepiej. Lepszy asfalt, pizza odpuszcza, tylko deszcz z wiatrem znów razem przeciwko mnie pracują.
Koło Kamionki zmieniam kierunek ostro na zachód i znów wiatr mnie pcha. Znów przyzwoite prędkości, świetny asfalt. Pędzę i już wiem że ostatecznie wygrywam. Nie dałem się. Muza mi w sercu i głowie gra. Jestem wygrany. Docieram do DK 19 w okolicach Straży.

DK 19 pod Strażą © dater


Jedzie się coraz ciężej, ostatnie podjazdy przed Czarną to już męczarnia. Ale czuję się świetnie, wiem ze wygrałem z przeciwnościami, z deszczem i jego sojusznikami. Dałem radę…
Tuz przed 18-stą docieram do domu. Jestem w niebie :) Uje…ny, brudny, mokry, ale szczęśliwy.
Teraz już znam swoje możliwości. Wiem, ze deszcz aż tak nie przeszkadza jeśli jest tylko w miarę wysoka temperatura (termometr drogowy koło Grabówki pokazał 15,6 st, mój polar w tym samym momencie 16 – myślałem że jest więcej). Wiem, że można wiele wytrzymać, jeśli tylko ma się wystarczająco dużo zaparcia. Wygrać z przeciwnościami, samym sobą. Jest w tym coś pierwotnego, męskiego, szalonego, jakiś wewnętrzny masochizm pochodzący od przodków. Nie poddam się, wygram, zrobię wszystko, nie wymięknę.
Człowiek może wiele. Jeśli tylko ma to coś w głowie i sercu. To zaparcie, siłę, miłość. Nie potrzebuje spadochronu, żeby sobie poradzić ze spadaniem :)
Jak w tej piosence, która chodziła mi dziś cały dzień po głowie i nuciłem ją w ciężkich chwilach:

I don't need a parachute
Baby, if I've got you
Baby, if I've got you
I don't need a parachute